Chciałam skończyć szkołę, chociaż miałam spore braki. Chciałam koniecznie mieć przynajmniej świadectwo ukończenia szkoły realnej. Po raz pierwszy od paru lat odrabiałam zadane lekcje. Po trzech tygodniach całkiem dobrze zżyłam się ze swoją klasą i zaczęło mi się wydawać, że jakoś sobie z tym wszystkim poradzę.
Mieliśmy właśnie lekcję gotowania, kiedy wezwali mnie do dyrektora. Siedział za biurkiem i nerwowo przerzucał kartki jakiegoś skoroszytu. Szybko wykombinowałam, że ten skoroszyt to moje akta, które pewnie właśnie przysłali z Berlina. I wiedziałam, że tam jest o mnie wszystko. Urząd do Spraw Nieletnich musiał przesłać do mojej szkoły w Berlinie pełną dokumentację.
Dyrektor westchnął najpierw parę razy, a potem powiedział, że ku swemu zmartwieniu nie może mnie niestety zatrzymać w tej szkole. Nie spełniam wymagań, jakie stawia szkoła realna. Moje akta tak go widać zdenerwowały, że od razu wyrwał mnie z zajęć. Nie chciało mu się nawet poczekać do końca lekcji, żeby mnie wywalić ze szkoły.
Nic nie powiedziałam, bo nie mogłam wydusić słowa. Dyrektor chciał się mnie pozbyć od razu. Już na następnej pauzie miałam się zgłosić u dyrektora szkoły zasadniczej. Byłam kompletnie podłamana. Jak otępiała powlokłam się do tej drugiej szkoły. A jak już się znalazłam u tamtego dyrektora, to się rozryczałam. Dyrektor powiedział, że w końcu nie jest przecież tak źle. Powinnam porządnie przysiąść fałdów i skończyć z dobrym wynikiem szkołę zasadniczą.
Po wyjściu od niego znowu zrobiłam sobie taki rachunek strat i zysków. Właściwie nie żałowałam siebie zanadto. Powiedziałam sobie: W końcu to jasne, że muszę teraz płacić za to, co zrobiłam. Nagle zdałam sobie sprawę, że wszystkie te marzenia o zupełnie nowym życiu bez hery, to była czysta głupota. I, że inni wcale nie widzą mnie taką, jaką mi się wydawało, że jestem, tylko oceniają mnie na podstawie mojej przeszłości. Mama, ciotka, no i dyrektor też.
Zrozumiałam też, że nie mogę tak z dnia na dzień stać się innym człowiekiem. Mój organizm i moja psychika też mi się odpłacały. Rozwalona wątroba wciąż mi przypominała, co z nią wyprawiałam. No i w ogóle to przecież nie było tak, że od razu i swobodnie wciągnęłam się w to życie u ciotki. Potrafiłam się wściekać o byle co. Bez przerwy były jakieś zgrzyty. Nie wytrzymywałam nawet najmniejszych stresów i nerwowy. A jak czasem poważnie siadał mi nastrój, to przychodziło mi do głowy, że narkotyk bardzo szybko by mnie z tego wyciągnął.
Po tym, jak mnie wywalili ze szkoły, przestałam wierzyć, że cokolwiek osiągnę. Znowu byłam dosyć bezwolna. Nie umiałam się bronić przed wyrzuceniem, chociaż po głupich trzech tygodniach ten dyrektor nie mógł mieć oczywiście pojęcia, czy nie dałabym sobie jakoś rady. Nie miałam już żadnych planów na przyszłość. Mogłabym właściwie znowu zacząć chodzić do szkoły zintegrowanej. Była tam jedna, dojeżdżało się autobusem. W tej szkole mogłabym wtedy udowodnić, co jestem naprawdę warta. Ale za bardzo się bałam, że i tam zawalę.
Dopiero potem zaczęłam powoli pojmować, co to znaczy, że mnie cofnęli do zasadniczej. Są u nas dwie dyskoteki, takie kluby młodzieżowe. Do jednej chodzą prawie wyłącznie ci z realnej i z gimnazjum, do drugiej ci z zasadniczej i ze szkół zawodowych. Najpierw byłam w tym klubie, do którego chodzą gimnazjaliści. Ale jak wyleciałam ze szkoły realnej, to zaczęłam mieć wrażenie, że tam krzywo na mnie patrzą. No to przeniosłam się do tej drugiej dyskoteki. To było dla mnie całkiem nowe doświadczenie. W Berlinie takich podziałów nie było. Ani w szkole, ani tym bardziej w środowisku narkomanów. W mojej nowej szkole podział zaczynał się już na szkolnym podwórku. W poprzek podwórka była narysowana biała krecha. Po jednej stronie byli na pauzie licealiści, po drugiej uczniowie z zasadniczej. Nie wolno było tej linii przekroczyć. Tak, że z ludźmi z mojej starej klasy mogłam rozmawiać tylko przez tę krechę. To było według mnie najgorsze w tym podziale na młodzież, która być może do czegoś jeszcze w życiu dojdzie, i taką, która przez to, że chodzi do szkoły zasadniczej, spisana jest na straty.
Do takiego właśnie społeczeństwa miałam się przystosować. „Przystosować się” to było co drugie słowo u mojej babci. Jednocześnie, jak wyleciałam ze szkoły realnej, uznała, że poza szkołą nie powinnam się zadawać z tymi z zasadniczej, tylko szukać kolegów wśród uczniów z realnej i z gimnazjum. Powiedziałam jej wtedy: – Musisz się w końcu z tym pogodzić, że twoja wnuczka chodzi do zasadniczej. A ja się przystosuję i znajdę sobie przyjaciół w swojej szkole. – No i znowu była z tego nieziemska afera.
Najpierw chciałam sobie kompletnie odpuścić tę szkołę. Ale potem zobaczyłam, że mój nowy wychowawca jest zupełnie w porządku. Starszy facet. Jakiś taki kompletnie staroświecki w poglądach, normalnie taki prawdziwy konserwatysta. Czasem mi się nawet zdawało, że miał jakieś sympatie do nazistów. Ale miał autorytet, chociaż na nikogo się nie darł. Był jedynym nauczycielem, na którego lekcjach dobrowolnie wstawaliśmy, jak wchodził do klasy. Nigdy nie był zestresowany i potrafił jeszcze naprawdę podejść do człowieka indywidualnie. Do mnie też. Niektórzy z młodych nauczycieli na pewno mieli w sobie dużo idealizmu, ale jakoś tak nie umieli sobie w tej pracy poradzić. Oni tak samo mało wiedzieli, o co w tym wszystkim biega, jak i uczniowie. Czasem pozwalali na wszystko, a jak chaos zrobił się już kompletny, to zaczynali się wydzierać. Przede wszystkim nie mieli jasnych odpowiedzi na problemy, które nas tak naprawdę zajmowały. Bez przerwy słyszało się „jeśli” i „ale”, bo kompletnie nie mieli pewności i sami nie wiedzieli za bardzo, czego się trzymać.
Nasz wychowawca nie robił nam najmniejszych złudzeń co do obecnej pozycji ucznia szkoły zasadniczej. Mówił nam, że będzie nam niesamowicie ciężko. Ale przy odrobinie pilności w paru dziedzinach możemy przewyższyć nawet tych z gimnazjum. Na przykład w ortografii. Mówił, że żaden maturzysta nie zna dziś dobrze ortografii. Nasze szansę wzrastają w związku z tym bardzo, jeśli podania o pracę będziemy umieli napisać w absolutnie bezbłędnej niemczyźnie. Starał się nas nauczyć, jak postępować z ludźmi, którym się wydaje, że są kimś lepszym. I zawsze miał w zapasie jakieś bezbłędne maksymy. Przeważnie mądrości życiowe z zeszłej epoki. Można było konać ze śmiechu. Niektórzy uczniowie tak właśnie robili, ale ja uważałam, że zawsze jest tam jakieś ziarnko prawdy. Często byłam innego zdania niż on, ale podobało mi się w nim to, że wyglądał na takiego, co wie, gdzie góra, a gdzie dół.
Większość klasy niezbyt go lubiła. Widocznie za bardzo był według nich wymagający, wkurzało ich to jego ciągłe moralizowanie. Większość uczniów była ustawiona kompletnie na zwis. Paru osobom zależało, żeby mieć dobre świadectwo ukończenia szkoły, bo wtedy może nawet uda im się dostać gdzieś na naukę zawodu. Tacy odrabiali grzecznie lekcje, tylko tyle, ile było zadane. Przeczytać jakąś książkę czy sięgnąć do czegoś, co nie jest zadane – gdzie by im się chciało. Kiedy nasz wychowawca albo nawet ktoś z młodych nauczycieli próbował zacząć jakąś dyskusję, to wszyscy patrzyli tylko jak barany przed siebie. Planów na przyszłość, tak jak i ja, nikt z klasy nie miał. No bo jakie może mieć plany uczeń z takiej szkoły? Jak będzie miał fart, to dostanie się gdzieś na naukę zawodu. A wtedy nie może się kierować tym, co by ewentualnie chciał robić, tylko musi brać to, co mu dają.
Читать дальше