Wysoko ponad nimi zabrzmiał głos naśladujący okrzyk wojenny, któremu odpowiedziało kilkanaście innych spoza skały.
– Daj mi konchę i nie ruszaj się.
– Stój! Kto idzie?
Ralf zadarł głowę i spostrzegł ciemną twarz Rogera na szczycie skały.
– Przecież widzisz! – krzyknął. – Nie wygłupiaj się!
Przytoczył konchę do ust i zadął. Na skalną półkę wyszli dzicy wymalowani nie do poznania i zmierzający w stronę przewężenia. Mieli włócznie i przygotowywali się do obrony wejścia. Ralf zignorował lęk Prosiaczka i trąbił dalej. Roger krzyknął:
– Radzę wam lepiej uważać!
W końcu Ralf odjął konchę od ust dla nabrania tchu.
– … zwołuję zebranie – wyzipał z trudem pierwsze słowa.
Dzicy strzegący przewężenia pomruczeli między sobą, ale nie ruszyli się; Ralf zrobił parę kroków do przodu. Usłyszał za plecami błagalny szept:
– Nie odchodź, Ralf.
– Uklęknij – rzucił Ralf przez ramię – i czekaj na mnie.
Stanął w połowie przewężenia i przyjrzał się uważnie dzikim. Wymalowani, nie wstydzili się związać sobie włosów z tyłu głowy i było im tak wygodniej niż jemu. Ralf postanowił też związać sobie później włosy. Mało brakowało, a kazałby im poczekać i zrobiłby to zaraz, ale to było niemożliwe. Dzicy zachichotali, a jeden z nich zamierzył się włócznią na Ralfa. Wysoko w górze Roger puścił lewar i spojrzał w dół, żeby zobaczyć, co się dzieje. Chłopcy na przewężeniu stali w plamie własnego cienia, zmniejszeni do wymiarów kudłatych głów. Prosiaczek siedział w kucki z plecami bezkształtnymi jak wór.
– Zwołuję zebranie.
Cisza.
Roger wziął kamyk i cisnął go między bliźniaków, celując tak, żeby nie trafić. Drgnęli, a Sam o mało nie upadł. W Rogerze rozbudziło się poczucie siły.
Ralf powtórzył głośno jeszcze raz:
– Zwołuję zebranie.
Przebiegł wzrokiem po ich twarzach.
– Gdzie jest Jack?
Grupka chłopców poruszyła się, zaczęła się naradzać. Jedna z pomalowanych postaci odpowiedziała głosem Roberta:
– Poluje. I powiedział, że mamy cię nie wpuszczać.
– Przyszedłem do was w sprawie ogniska – rzekł Ralf – i Prosiaczkowych okularów.
Stojąca przed nim grupa poruszyła się i wybuchnęła śmiechem, beztroskim, nerwowym śmiechem, który odbił się echem wśród spiętrzonych skał.
Za plecami Ralfa zabrzmiał jakiś głos:
– Czego tu chcesz?
Bliźniacy dali susa w stronę Ralfa i stanęli między nim a wejściem. Ralf odwrócił się szybko. Od strony lasu zbliżał się Jack, którego poznali po wzroście i rudej czuprynie. Po jego bokach prężyli się dwaj myśliwi. Wszyscy trzej byli wymalowani na czarno i zielono. Za nimi w trawie leżała wypatroszona świnia z odciętym łbem.
Prosiaczek jęknął:
– Ralf! Nie zostawiaj mnie!
Z przesadną ostrożnością przycisnął się do skały obejmując ją rękami. Chichot dzikich przeszedł w głośny, pogardliwy śmiech.
Jack przekrzyczał tę wrzawę:
– Wynoś się stąd, Ralf! Idź na swoją stronę wyspy. To jest moja strona i mój szczep. Zostaw mnie w spokoju.
Drwiny ustały.
– Zwędziłeś Prosiaczkowi okulary – wypowiedział Ralf bez tchu. – Musisz je oddać.
– Muszę? Kto mi każe?
Ralf wybuchnął gniewem.
– Ja! Wybraliście mnie na wodza. Nie słyszałeś konchy?
Zrobiłeś nam świństwo… gdybyś nas poprosił, sami dalibyśmy wam ogień…
Krew napłynęła mu do twarzy i pulsowała w napuchniętym oku.
– Mogłeś dostać ogień, kiedy tylko chciałeś. Ale ty podkradłeś się jak złodziej i ukradłeś Prosiaczkowi okulary.
– Powtórz to, co powiedziałeś!
– Złodziej! Złodziej!
Prosiaczek wrzasnął:
– Ralf! Uważaj na mnie!
Jack skoczył i dźgnął Ralfa włócznią w pierś. Ralf jednak przewidział ten cios i sparował go. Potem odwinął się i wyrżnął Jacka końcem włóczni w ucho. Zwarli się, ciężko dysząc, napierając na siebie i rzucając złowrogie spojrzenia.
– Kto jest złodziej?
– Ty!
Jack odskoczył i zamachnął się na Ralfa włócznią. Rąbali teraz włóczniami jak szablami, nie śmiejąc użyć śmiercionośnych ostrzy. Cios trafił na włócznię Ralfa i ześliznął się po niej zadając mu w palce paraliżujący ból. Potem znów się rozdzielili stając w zmienionej pozycji, Jack po stronie Skalnego Zamku, Ralf na zewnętrznej, od wyspy.
Obaj dyszeli ciężko.
– No to chodź…
– To chodź…
Srożyli się wojowniczo naprzeciwko siebie, ale na odległość uniemożliwiającą walkę.
– Chodź, to zobaczysz, jak dostaniesz!
– Ty chodź…
Tymczasem Prosiaczek, trzymając się kurczowo skały, starał się zwrócić na siebie uwagę Ralfa. Ralf przysunął się do niego i pochylił, ale nie spuszczał czujnego oka z Jacka.
– Ralf… nie zapominaj, po cośmy tu przyszli. Ognisko. Moje okulary.
Ralf skinął głową. Mięśnie mu się rozluźniły i stanął swobodnie, wbijając koniec włóczni w ziemię. Jack przypatrywał mu się niezgłębiony pod maską farby. Ralf rzucił okiem ku skalnym wieżycom, potem na grupę dzikich.
– Słuchajcie. Przyszliśmy, żeby wam coś powiedzieć. Po pierwsze, musicie oddać Prosiaczkowi okulary. On bez nich nic nie widzi. To nie zabawa…
Szczep dzikich zachichotał i Ralf zapomniał, o czym chciał mówić. Odsunął włosy z oczu i patrzył na zielono-czarną maskę, starając się sobie przypomnieć, jak Jack naprawdę wygląda.
Prosiaczek szepnął:
– Ognisko.
– No tak. A druga sprawa to ognisko. Muszę to powtórzyć jeszcze raz. Powtarzam wam to raz po raz, odkąd spadliśmy na tę wyspę.
Podniósł włócznię i wskazał nią dzikich.
– Nasza jedyna szansa ocalenia to cały dzień podtrzymywać ogień. Może jakiś okręt spostrzeże dym, podpłynie i zabierze nas do domu. A bez tego dymu musimy czekać, aż okręt przypłynie przez przypadek. Możemy tak czekać całe lata, aż zrobimy się starzy…
Wśród dzikich trysnął śmiech – drżący, srebrzysty, nierzeczywisty śmiech, i odbił się w skałach echem. Gniew wstrząsnął Ralfem. Głos mu się załamał.
– Czy nie rozumiecie, malowane błazny? Sam, Eryk, Prosiaczek i ja to za mało. Próbowaliśmy utrzymać ogień, ale nie potrafiliśmy. A wy tylko bawicie się i polujecie…
Wskazał włócznią nad ich głowy, gdzie w perłowym powietrzu rozpływała się smużka dymu.
– Spójrzcie na to! To ma być ognisko sygnalne? To jest ognisko do gotowania jedzenia. Zaraz napchacie sobie brzuchy i skończy się dym. Czy wy nie rozumiecie? Tam każdej chwili może pokazać się okręt…
Urwał, pokonany milczeniem i ufarbowaną anonimowością grupy strzegącej wejścia.
Wódz otworzył różowe usta i odezwał się do Samieryka, który stał pomiędzy nim a jego szczepem:
– Hej, wy! Cofnijcie się do tyłu.
Nikt mu nie odpowiedział. Bliźniacy, zaskoczeni, patrzyli na siebie, a uspokojony zaprzestaniem bójki Prosiaczek ostrożnie wstał. Jack spojrzał na Ralfa, a potem znów na bliźniaków.
– Chwytać ich
Nikł się nic poruszył. Jack krzyknął gniewnie:
– Powiedziałem: chwytać ich!
Nerwowo i niezręcznie dzicy otoczyli Samieryka. Znów rozległ się srebrzysty śmiech. Samieryk zdobył się na protest cywilizowanych ludzi.
– No co!
– … słowo daję!
Zabrano im włócznie.
– Związać ich!
Ralf krzyknął rozpaczliwie do zielono-czarnej maski:
– Jack!
– Dalej! związać ich!
Wyczuwszy odrębność Samieryka, grupa dzikich zdała sobie sprawę z własnej mocy. Podnieceni, niezgrabnie powalili bliźniaków na ziemię. Jack działał jak natchniony. Wiedział, że Ralf spróbuje odsieczy. Zatoczył włócznią młynka poza siebie, aż zafurczała w powietrzu, i Ralf ledwie zdołał odparować cios. Za nimi szczep i bliźniacy utworzyli rozwrzeszczaną, podrygującą kupę. Prosiaczek znów się skulił. Potem dzicy odstąpili odsłaniając leżących na ziemi bliźniaków. Jack zwrócił się do Ralfa mówiąc przez zaciśnięte zęby:
Читать дальше