– Widzisz? Robią, co im każę.
Znowu zrobiło się cicho. Bliźniacy leżeli skrępowani, a szczep patrzył na Ralfa ciekawy, co teraz zrobi. Ralf przebiegł po nich wzrokiem spoza grzywy włosów, potem spojrzał na mizerny dym.
Porwał go gniew. Wrzasnął do Jacka:
– Jesteś bydlę, świnia i złodziej!
Natarł na niego.
Jack, wiedząc, że to kryzys, natarł również. Zderzyli się ze sobą i odskoczyli. Jack wyrżnął Ralfa pięścią w ucho, ale aż jęknął, gdy dostał cios w brzuch. Potem stali naprzeciwko siebie zdyszani i wściekli, lecz onieśmieleni wzajemną zajadłością. Zdali sobie nagle sprawę z towarzyszącej ich walce wrzawy – zagrzewających przenikliwych krzyków dzikich.
Do Ralfa dotarł głos Prosiaczka:
– Dajcie mi coś powiedzieć!
Stał w pyle walki, a kiedy szczep zorientował się w jego zamiarze, przenikliwe wrzaski zmieniły się w nieustający gwizd.
Prosiaczek uniósł konchę i gwizd nieco ustał, ale za chwilę zabrzmiał z jeszcze większą siłą.
– Trzymam konchę!
Zaczął krzyczeć:
– Mówię wam, że trzymam konchę!
Nieoczekiwanie zrobiła się cisza; szczep chciał się dowiedzieć, co zabawnego ma do powiedzenia Prosiaczek.
Cisza i milczenie; ale w tym milczeniu Ralf usłyszał dziwny dźwięk przy swojej głowie. Nastawił ucha i znów go usłyszał; słabiutki świst w powietrzu. Ktoś rzucał kamieniami. To Roger. Jedną ręką rzucał, a drugiej nie spuszczał z lewara. Pod nim, w dole, Ralf wyglądał jak zmierzwiona strzecha włosów, a Prosiaczek jak wór tłuszczu.
– Muszę wam to powiedzieć. Postępujecie jak dzieciaki.
Gwizd podniósł się na nowo i zaraz ucichł, gdy Prosiaczek uniósł białą, czarodziejską muszlę.
– Co lepsze, czy być bandą wymalowanych dzikusów, jak wy, czy rozsądnymi ludźmi, jak Ralf?
Dzicy podnieśli wrzask. Prosiaczek znowu zaczął krzyczeć.
– Co lepsze, prawo i zgoda, czy polowanie i zabijanie?
Znowu wrzawa i znowu świst w powietrzu. Ralf przekrzyczał hałas:
– Co lepsze, prawo i ocalenie, czy polowanie i niszczenie?
Teraz i Jack wrzeszczał i Ralf już nie mógł ich przekrzyczeć. Jack wycofał się ku dzikim i tworzyli teraz zwarty mur jeżący się włóczniami. Zaczęli myśleć o ataku; gotowali się, by zmieść wroga z przejścia. Ralf stał zwrócony do nich trochę bokiem, z włócznią w pogotowiu. Przy nim Prosiaczek trzymał talizman, kruche, lśniące piękno, muszlę. Biła w nich burza wrzasków, śpiew nienawiści. Wysoko nad nimi Roger w delirycznym niepohamowaniu nacisnął całym ciężarem na lewar.
Ralf usłyszał spadającą skałę dużo wcześniej, niż ją spostrzegł. Poczuł pod stopami drgnienie i usłyszał gruchot kamieni na szczycie. Potem olbrzymi odłam grzmotnął w skalny pomost i Ralf rzucił się na płask na ziemię, a dzicy wrzasnęli.
Blok zawadził w locie Prosiaczka ocierając się o jego bok -koncha rozprysła się na drobne kawałeczki i przestała istnieć. Prosiaczek, bez słowa, nie zdążywszy nawet jęknąć, poleciał łukiem obracając się w powietrzu. Blok odbił się jeszcze dwa razy i znikł w gąszczu lasu. Chłopiec spadł plecami na czerwoną, kwadratową skałę czterdzieści stóp niżej w morzu. Z pękniętej czaszki coś wypłynęło i zabarwiło się na czerwono. Ręce i nogi Prosiaczka drgnęły parę razy jak u zarzynanej świni. Potem morze wydało długie powolne westchnienie, na skale zakipiała biało-różowa woda, a gdy opadła z sykiem, ciała Prosiaczka już nie było.
Zapanowała absolutna cisza. Ralf ułożył usta w jakieś słowo, ale nie wydobył z nich żadnego dźwięku.
Nagle Jack skoczył naprzód i zaczął dziko wrzeszczeć:
– Widzisz? Widzisz? Tak samo będzie z tobą! Ja nie żartuję!
Już nie masz szczepu! Nie ma konchy…
Zaczął biec ku niemu, pochylony.
– Jestem wodzem!
Ze złością cisnął włócznią w Ralfa. Ostrze rozdarło Ralfowi skórę na żebrach, włócznia skręciła i wpadła do wody. Ralf potknął się nie czując bólu, tylko paniczny strach, a dzicy, wrzeszcząc jak ich wódz, zaczęli nacierać. Druga włócznia, skrzywiona, która nie mogła uderzyć celnie, śmignęła mu koło twarzy. Jeszcze jedna spadła z góry, gdzie był Roger. Bliźniacy leżeli za tłumem dzikich. Na przewężeniu zaroiło się od anonimowych diabelskich twarzy. Ralf zaczął uciekać. Za nim podniosła się głośna wrzawa, niczym krzyk mew. Instynkt podszepnął mu, żeby nie biec prostą linią przez otwartą przestrzeń – instynkt, którego istnienia u siebie nie podejrzewał – i włócznie padały obok. Spostrzegł bezgłowy tułów świni i w samą porę skoczył. Potem przedarł się przez liście i gałęzie i ukrył w lesie.
Wódz zatrzymał się przy świni, odwrócił się i podniósł ręce w górę.
– Wracać! Wracać do fortu!
Wkrótce wszyscy dzicy wrócili z hałasem na skalny pomost, gdzie na ich spotkanie wyszedł Roger. Wódz spytał go z gniewem:
– Dlaczego nie jesteś na straży?
Roger spojrzał na niego ponuro.
– Ja tylko zszedłem…
Wzbudzał odrazę, jak kat. Wódz nic mu więcej nie powiedział, tylko zwrócił wzrok na Samieryka.
– Musicie przystać do mojego szczepu.
– Puszczaj mnie…
– … i mnie.
Wódz chwycił jedną z włóczni, które pozostały, i szturchnął nią Sama w żebra.
– Co to ma znaczyć? – spytał groźnie. – Co to ma znaczyć, że przyszliście tu z włóczniami? Co to ma znaczyć, że nie chcecie przystać do mojego szczepu?
Dźganie włóczni stało się rytmiczne. Sam zawył.
– Nie tak.
Roger wysunął się przed wodza, niemal odtrącając go ramieniem. Wycie ustało i Samieryk leżał wytrzeszczając oczy w niemej trwodze. Roger zbliżał się ku nim niby ktoś sprawujący jakąś nienazwaną władzę.
Ralf leżał w ukryciu oglądając swoje rany. Na żebrach z prawej strony miał wielki siniec o średnicy paru cali i krwawą ranę od uderzenia włóczni. Brudne włosy sterczały jak wąsy pnączy. Całe ciało było podrapane i posiniaczone od przedzierania się przez las w ucieczce. Oddychał już teraz spokojnie i doszedł do wniosku, że będzie musiał zaczekać z przemyciem ran. Bo czyż można nasłuchiwać odgłosu bosych stóp pluszcząc się jednocześnie w wodzie? Czy można się czuć bezpiecznym przy strumyku albo na odkrytej plaży?
Nasłuchiwał. Skalny Zamek był niedaleko i w nagłym popłochu zdawało mu się, że słyszy odgłosy pogoni. Myśliwi jednak wśliznęli się za nim tylko w okalające las zarośla, aby odzyskać swoje włócznie, a potem pognali pośpiesznie z powrotem na słoneczne skały, jakby przerażeni ciemnością zalegającą wśród liści. Ralf dostrzegł nawet jednego z nich, pomalowanego w brązowe, czarne i czerwone pasy, i stwierdził, że to Bill. Ale to naprawdę nie był Bill, myślał Ralf. To był dziki, którego widok nie dopuszczał skojarzenia z jakże już dawnym obrazem chłopca w koszulce i krótkich spodenkach.
Mijało popołudnie. Krągłe plamki słońca wędrowały nieustannie przez zieloną paproć i brązową korę, a od strony Zamku nie dochodził żaden dźwięk. W końcu Ralf wyśliznął się z paproci i przekradł na skraj nieprzeniknionej gęstwiny, która sięgała przewężenia wyspy. Wyjrzał ostrożnie spomiędzy gałęzi i spostrzegł Roberta siedzącego na szczycie skały.
Robert trzymał w lewej ręce włócznię, a prawą podrzucał i łapał kamyk. Za nim unosił się gęsty słup dymu. Ralfowi zadrżały nozdrza, a z ust pociekła ślina. Otarł nos i usta wierzchem dłoni i po raz pierwszy tego dnia poczuł głód. Cały szczep siedzi pewno teraz wokół wypatroszonej świni, patrząc na skapujący i skwierczący w ogniu tłuszcz.
Читать дальше