Na piasku stał oficer marynarki patrząc na Ralfa z pełnym czujności zdumieniem. Na plaży za nim dwóch marynarzy przytrzymywało szalupę wrytą dziobem w piach. Na rufie siedział trzeci z automatem w ręku.
Krzyk dzikich zaczął słabnąć i wreszcie całkiem ucichł.
Oficer chwilę przyglądał się Ralfowi, a potem puścił kolbę rewolweru.
– Dzień dobry.
Trochę zawstydzony swoim niechlujnym wyglądem Ralf odpowiedział nieśmiało:
– Dzień dobry.
Oficer skinął głową, jakby uzyskał odpowiedź na jakieś ważne dla siebie pytanie.
– Czy są tu z wami jacyś dorośli… jacyś starsi?
Ralf potrząsnął w milczeniu głową. Odwrócił się w bok. Na plaży, w zupełnym milczeniu, stali półkolem mali chłopcy z ciałami pomazanymi barwną glinką i zaostrzonymi patykami w rękach.
– Nieźle się zabawiacie – powiedział oficer.
Ogień dosięgnął palm kokosowych na plaży i pochłonął je z hałasem. Jakiś płomień oderwał się od całości, skoczył jak akrobata i objął wierzchołki palm nad brzegiem. Niebo było czarne.
Oficer uśmiechnął się wesoło do Ralfa.
– Spostrzegliśmy wasz dym. Co wy tu robicie? Prowadzicie wojnę?
Ralf skinął głową.
Oficer przyjrzał się stojącemu przed nim straszydłu. Przydałyby się pętakowi kąpiel, fryzjer, chustka do nosa i sporo różnych maści.
– Mam nadzieję, że nikt nie został zabity. Są jakieś trupy?
– Tylko dwa. Ale morze je zabrało.
Oficer schylił się i spojrzał uważnie na Ralfa.
– Dwa? Dwóch zabitych?
Ralf znowu kiwnął głową. Za nim cała wyspa dygotała w ogniu. Oficer na ogół potrafił poznać, kiedy ludzie mówią prawdę. Gwizdnął cicho.
Teraz zaczęli nadciągać inni chłopcy, wśród nich wiele jeszcze strasznie małych brzdąców, wszyscy brązowi, z wydętymi brzuchami dzikusów. Jeden z nich podszedł do oficera i zadarł głowę.
– Ja jestem, jestem…
Ale na tym się skończyło. Bowiem Percival Wemys Madison na próżno starał się przypomnieć sobie czarodziejskie zaklęcie, które mu już zupełnie wywietrzało z głowy.
Oficer znowu zwrócił się do Ralfa:
– Zabierzemy was. Ilu was tu jest?
Ralf potrząsnął głową. Oficer spojrzał ponad nim na grupę wymalowanych chłopców.
– Kto tu jest szefem?
– Ja – powiedział głośno Ralf.
Mały chłopczyk ze szczątkami czarnej czapki na rudej czuprynie i z wiszącymi u pasa szczątkami okularów zrobił krok naprzód, ale rozmyślił się i zatrzymał.
– Zauważyliśmy wasz dym. Naprawdę nie wiecie, ilu was tu jest?
– Nie, proszę pana.
– Można by sądzić – rzekł oficer – że brytyjscy chłopcy – jesteście wszyscy Brytyjczykami, prawda? – potrafią się lepiej spisać… to znaczy…
– Z początku tak było – powiedział Ralf – ale później… Urwał.
– Z początku byliśmy wszyscy razem…
Oficer pokiwał ze zrozumieniem głową.
– Wiem. Ładna zabawa. Jak Wyspa Koralowa.
Ralf spojrzał na niego w milczeniu. Na chwilę stanął mu przed oczami przelotny obraz dziwnego czaru, który kiedyś opromieniał tę plażę. Ale teraz wyspa jest spalona, martwa…
Simon nie żyje, a Jack… Z oczu popłynęły mu łzy i łkanie wstrząsnęło ciałem. Po raz pierwszy na tej wyspie rozpłakał się, a wielkie spazmy żalu aż go skręcały. Na płonących gruzach wyspy, pod czarną chmurą dymu, rozlegało się jego buczenie; zarażeni tym uczuciem inni malcy zaczęli też się trząść i łkać. A pośród nich, brudny, ze skołtunioną głową i zasmarkanym nosem Ralf płakał nad kresem niewinności, ciemnotą ludzkich serc i upadkiem w przepaść szczerego, mądrego przyjaciela, zwanego Prosiaczkiem.
Oficer, słysząc zewsząd te odgłosy, poczuł się wzruszony i zakłopotany. Odwrócił się, aby dać im czas na opanowanie się, i czekał, spoglądając w dal na zgrabną sylwetkę krążownika.
***