– Nie powiedziałem nic śmiesznego…
Ralf chichotał dalej, choć go od tego aż bolało w piersi. Konwulsje śmiechu wyczerpały go i leżał zbolały, bez tchu, czekając na następny spazm. W czasie jednej z takich przerw zapadł w sen.
– …Ralf! Znowu krzyczysz. Uspokój się, Ralf, bo…
Ralf podniósł się na liściach. Miał powody, aby być wdzięcznym za to obudzenie, bo tym razem autobus był bliższy i wyraźniejszy.
– Bo co?
– Cicho bądź i słuchaj.
Ruchowi Ralfa towarzyszyło głębokie westchnienie liści, kiedy się kładł ostrożnie. Eryk wyjęczał coś i umilkł. Prócz bezużytecznego prostokąta gwiazd, ciemności były nieprzeniknione.
– Nic nie słyszę.
– Za ścianą coś się rusza.
Ralfowi mrówki przeszły po ciele. Łomot krwi w skroniach zagłuszył wszystko inne, potem ustąpił.
– Ciągle nic nie słyszę.
– Słuchaj! Słuchaj uważnie!
Całkiem wyraźnie koło tylnej ściany szałasu trzasnął patyk. Krew znowu zahuczała w uszach Ralfa, przez głowę zaczęły przemykać niejasne obrazy. Teraz wszystkie razem stłoczyły się grasując wokół szałasów. Czuł na ramieniu głowę Prosiaczka i konwulsyjny uchwyt dłoni.
– Ralf! Ralf!
– Zamknij się i słuchaj.
Ralf modlił się z rozpaczą, żeby zwierz wybrał maluchów. Na zewnątrz jakiś głos zaszeptał straszliwie:
– Prosiaczku!… Prosiaczku!…
– Przyszedł! – wyzipał Prosiaczek. – Jest naprawdę!
Przycisnął się do Ralfa i z trudem łapał oddech.
– Wyjdź, Prosiaczku. Przyszedłem po ciebie. Ralf przysunął usta do ucha Prosiaczka.
– Nie odzywaj się.
– Prosiaczku… gdzie jesteś, Prosiaczku?
Coś otarło się o ścianę szałasu. Prosiaczek siedział chwilę cicho, a potem dostał ataku. Wygiął się w kabłąk i tłukł nogami w liście. Ralf odsunął się od niego.
W wejściu zabrzmiało zjadliwe warczenie i do szałasu wtargnęły z łoskotem jakieś istoty. Ktoś potknął się o Ralfa, z kąta Prosiaczka rozległy się ryki, trzaski i łomoty. Ralf palnął pięścią na oślep, a potem on i chyba z kilkunastu innych tarzało się po ziemi tłukąc, gryząc, drapiąc. Ktoś go szarpnął, ktoś ciągnął, wreszcie Ralf poczuł w ustach czyjeś palce i ugryzł. Ręka cofnęła się i zaraz wróciła jak taran, aż mu w oczach zaświeciły wszystkie gwiazdy. Ralf przekręcił się na bok, poczuł pod sobą jakieś wijące się ciało i oddech na policzku. Zaczął młócić pięścią w te usta pod sobą jak młotem. Tłukł z coraz większą histeryczną pasją, aż twarz zrobiła się śliska. Dostał kolanem między nogi i stoczył się na bok zajęty własnym bólem, a na nim kotłowali się inni walczący. Potem szałas zawalił się ostatecznie. Z rumowiska wygrzebały się ciemne postacie i rozpłynęły w mroku. Dopiero wtedy dało się znów słyszeć sapanie Prosiaczka i wrzaski maluchów.
Ralf krzyknął drżącym głosem: – Maluchy, spać! Biliśmy się z tamtymi chłopakami. Teraz idźcie spać.
Podszedł Samieryk i przyjrzał mu się badawczo.
– Nic wam się nie stało?
– Chyba nie…
– …ja dostałem w kość.
– Ja też. A jak Prosiaczek?
Wyciągnęli go z rumowiska i posadzili pod drzewem. Noc była chłodna i nie kryła w sobie żadnej grozy. Oddech chłopca stał się troszkę swobodniejszy.
– Dostało ci się, Prosiaczku?
– Nie bardzo.
– To był Jack i jego myśliwi – powiedział Ralf z goryczą. – Czemu nie mogą zostawić nas w spokoju?
– Daliśmy im nauczkę – chwalił się Sam. Uczciwość kazała mu dodać: – Przynajmniej wy. Ja się zaszyłem w kąt.
– Ja jak jednemu przygrzałem, to mnie popamięta – rzekł Ralf – sprałem go na kwaśne jabłko. Nieprędko przyjdzie drugi raz się bić.
– Ja też – powiedział Eryk. – Jak się zbudziłem, ktoś mnie zaczął grzmocić w twarz. Mam zdaje się całą pokrwawioną.
Ale go w końcu wykończyłem.
– Coś mu zrobił?
– Podniosłem nogę – rzekł Eryk z dumą – i wyrżnąłem kolanem w piguły. Szkoda, że nie słyszeliście, jak wrzeszczał. Ten też nieprędko tu wróci. Daliśmy im dobry wycisk.
Ralf poruszył się nagle, ale usłyszał, że Eryk coś manipuluje w ustach.
– Co ci się stało?
– Nic, tylko ząb mi się rusza.
Prosiaczek podciągnął kolana pod brodę.
– Jak się czujesz, Prosiaczku?
– Myślałem, że przyszli po konchę.
Ralf przebiegł przez bielejącą w mroku plażę i wskoczył na granitową płytę. Koncha nadal połyskiwała koło miejsca wodza. Popatrzył na nią chwilę i wrócił do Prosiaczka.
– Nic wzięli konchy.
– Wiem. Wcale nie przyszli po nią. Przyszli po coś innego.
Ralf… co ja teraz zrobię?
Tymczasem trzy postacie podążały łukiem plaży do Skalnego Zamku. Trzymały się z dala od lasu biegnąc nad samą wodą. Chwilami podśpiewywały cicho; czasem wywijały młynka nad postępującą smugą fosforescencji. Prowadził je wódz, biegnący równym krokiem, upojony swym zwycięstwem. Był teraz prawdziwym wodzem. Zrobił włócznią parę pchnięć w powietrzu. W lewej dłoni huśtały się Prosiaczkowe okulary z rozbitym jednym szkłem.
W krótkim chłodzie zarania przy czarnej plamie znaczącej miejsce ogniska zebrało się czterech chłopców. Ralf klęczał i dmuchał w węgle. Szare kłapcie fruwały na wszystkie strony pod jego tchnieniem, ale nie zabłysła pośród nich nawet najmniejsza iskierka. Bliźniacy przypatrywali się temu z niepokojem, a Prosiaczek siedział z twarzą bez wyrazu, odgrodzony świetlnym murem swej krótkowzroczności. Ralf dmuchał, aż mu z wysiłku dzwoniło w uszach, ale niebawem zastąpił go pierwszy ranny powiew i sypnął mu w oczy popiołem. Ralf kucnął, zaklął i zaczął trzeć załzawione oczy.
– Na nic.
Eryk spoglądał na niego spoza maski skrzepłej krwi. Prosiaczek wytrzeszczał oczy w stronę, skąd dobiegł go głos Ralfa.
– Jasne, że na nic, Ralf. Nie mamy już ogniska.
Ralf przysunął do Prosiaczka twarz.
– Widzisz mnie?
– Troszeczkę.
Ralf zamknął podpuchłe oko.
– Zabrali nam ogień.
W głosie jego zabrzmiała wściekłość. – Ukradli!
– To oni – rzekł Prosiaczek. – Oślepili mnie. To Jack Merridew. Zwołaj zebranie, Ralf, musimy postanowić, co robić.
– Zebranie dla nas samych?
– Nic nam nie pozostało innego. Sam, chodź, będę się ciebie trzymał.
Poszli ku granitowej płycie.
– Zatrąb, Ralf – rzekł Prosiaczek. – Zatrąb, jak najgłośniej potrafisz.
Las zawtórował echem, ptactwo wzbiło się z krzykiem w powietrze, tak jak owego pierwszego poranka przed wiekami. Po obu stronach płyty plaża była puściuteńka. Z szałasów wyszło kilku maluchów. Ralf usiadł na wypolerowanym pniu. Trzej chłopcy stali przed nim. Skinął głową i Samieryk usiadł obok niego. Ralf wsunął konchę w Prosiaczkowe ręce. Ten wziął ostrożnie połyskliwy przedmiot i patrzył na Ralfa.
– No gadaj!
– Wziąłem tę konchę, żeby to powiedzieć. Jestem teraz ślepy i muszę odzyskać swoje okulary. Stały się okropne rzeczy na tej wyspie. Głosowałem na ciebie na wodza. Jesteś jedyny, który tu cokolwiek zrobił. Więc teraz zabierz głos, Ralf, i powiedz nam, co… Bo inaczej…
Urwał pociągając nosem. Ralf zabrał mu konchę.
– Trzeba nam tylko ogniska. Prawda, jakie to proste? Zwykłego dymu, żeby móc ocaleć. Nie jesteśmy przecież dzikusami. A tego dymu nie ma. Każdej chwili może przepływać okręt. Pamiętacie, jak on poszedł sobie polować i ognisko zgasło, i właśnie przepływał okręt? A oni wszyscy myślą, że on najbardziej nadaje się na wodza. Potem stało się to… to… i to także jego wina. Gdyby nie on, nigdy by nie miało miejsca. Teraz Prosiaczek nic nie widzi. Przyszli, zakradli się… – głos Ralfa stał się piskliwy – zakradli się po nocy i zabrali nam ogień. Ukradli. Gdyby poprosili, dalibyśmy im sami. Ale ukradli i teraz nasze ognisko się nie pali, i już nigdy się nie uratujemy. Rozumiecie? Dalibyśmy im ogień sami, ale oni woleli ukraść i…
Читать дальше