– Dobrze.
– Wiesz, to oznacza, że będę musiała obejrzeć ten cholerny program.
– Przykro mi.
Joan głęboko wzdycha.
– Tak, mnie też – mówi.
Lacey Rodriguez wierzy w zaczynanie od początku, a o ile potrafi stwierdzić, wrzawa wokół Faith White powstała po incydencie ze wskrzeszeniem jej babki. Lacey wyjmuje notatnik ze swojej szmacianej torby i uśmiecha się do doktora Petera Weavera, kardiologa prowadzącego Millie Epstein.
Jak na atrakcyjnego mężczyznę prawdziwy z niego palant. Kładzie dłonie płasko na biurku i rzuca gniewne spojrzenie na Lacey.
– Rozumiem, że wykonuje pani tylko swoją pracę, pani Rodriguez. I dlatego musi pani zrozumieć, że nie mogę ujawnić żadnych informacji, dotyczących moich pacjentów.
Lacey uśmiecha się promienniej.
– Nigdy bym pana o to nie pytała. Prawdę mówiąc, adwokat, dla którego pracuję, zainteresowany jest informacjami o Faith i Mariah White.
Doktor Weaver mruga zdziwiony.
– Nic o nich nie wiem. Naturalnie poza plotkami na temat tej dziewczynki. Jednakże z medycznego punktu widzenia nie mogę potwierdzić żadnych twierdzeń o uleczeniu. Dla mnie kwestią nie było to, jak panią Epstein reanimowano, tylko sam fakt, że to się udało.
– Rozumiem – mówi Lacey, udając, że notuje każde słowo, choć w rzeczywistości facet nie powiedział nic wartego zapisania.
– Z panią White kontaktowałem się tylko przy łóżku jej matki i później podczas badań kontrolnych.
– Wydawała się panu… słaba psychicznie? Rozchwiana emocjonalnie?
– W takim samym stopniu, w jakim byłby każdy, wziąwszy pod uwagę okoliczności. Generalnie odniosłem wrażenie, że wobec matki zachowywała się troskliwie i opiekuńczo. – Potrząsa głową, porządkując myśli. – I wobec córki także.
– Mógłby pan podać mi jakiś przykład?
– No cóż – mówi doktor Weaver – był taki moment podczas badania wysiłkowego pani Epstein, kiedy operator skierował kamerę na dziewczynkę i…
– Przepraszam, ale filmowaliście badanie?
– Ja nie. Ian Fletcher, ten facet z telewizji. Pani Epstein i szpital udzielili pisemnej zgody. Jestem pewien, że materiał został już wyemitowany. Ale rzecz w tym, że pani White nie chciała, by filmowano jej córkę, i ze wszystkich sił próbowała temu zapobiec. Rzuciła się nawet na tego operatora, krzyczała i popychała go. Uosobienie instynktu macierzyńskiego w akcji. – Lekarz uśmiecha się przepraszająco. – Jak więc pani widzi, to, co mam do powiedzenia, niewiele pani pomoże.
Lacey odpowiada mu uśmiechem. Nie bądź taki pewny, myśli.
2 listopada 1999
Kenzie van der Hoven pochodzi z rodziny od pokoleń zajmującej się prawem.
Jej pradziadek założył kancelarię van der Hoven i Weiss, jedną z pierwszych w Bostonie. Jej ojciec, matka i pięciu starszych braci są obecnie wspólnikami w firmie. Kiedy się urodziła, ostatnia z gromadki, rodzice do tego stopnia byli przekonani, że będzie kolejny syn, że po prostu nadali jej imię, które wcześniej wybrali.
Dorastała jako Kenneth, dezorientując nauczycieli i na wszelkie sposoby usiłując zdrobnić swoje imię, chociaż rodzice nigdy nie dostosowali się do jej życzeń. Idąc w ślady całej rodziny, poszła na prawo na Harvard, zdała egzamin i broniła w pięciu procesach, a później uznała, że jest już zmęczona robieniem tego, czego chcą inni. Oficjalnie zmieniła imię na Kenzie i została guardian ad litem, wyznaczanym przez sąd kuratorem procesowym dziecka na czas rozprawy o przyznanie opieki.
Pracowała już wcześniej dla sędziego Rothbottama i uważa go za sprawiedliwego człowieka, choć może za bardzo rozmiłowanego w broadwayowskich musicalach z Shirley Jones w roli głównej. Kiedy więc wczoraj zadzwonił do niej ze sprawą White'ów, od razu się zgodziła.
– Powinienem cię ostrzec – powiedział sędzia. – To nie będzie łatwe.
Teraz, kiedy Kenzie z szeroko otwartymi oczami idzie przez posiadłość White'ów, rozumie, co sędzia miał na myśli. Nie skojarzyła sprawy z odnową religijną w Nowym Kanaanie; większość gazet, które Kenzie czytała, nazywała Faith „dzieckiem” w słabej próbie ochrony prywatności nieletniej. Ale to… cóż, tego się nie da opisać. Małe grupki ludzi obozują pod namiotami, podgrzewając jedzenie na kocherach. W tłumie widać chorych na wózkach, jednych z członkami wykręconymi przez stwardnienie rozsiane, innych, toczących nieustanny monolog, jeszcze innych, spoglądających na świat pustymi oczami. Zakonnice w czarnych habitach niczym stadko pingwinów drepczą po opadłych liściach, modląc się lub oferując pomoc chorym. Są też dziennikarze, odrębna rasa, z vanami i operatorami, w modnych garniturach, które na tle skutej listopadowym mrozem ziemi wydają się równie nieprawdopodobne jak rozkwitające kwiaty.
Na Boga, od czego Kenzie powinna zacząć?
Przepycha się przez napierające ciała, zdecydowana dotrzeć do frontowych drzwi i porozmawiać z Mariah White. Rezygnuje po pięciu minutach potykania się o śpiwory i linki namiotów. Gdzieś tu musi być policjant, widziała oznakowany wóz na granicy posiadłości. Już wcześniej zdarzało się, że jako kuratorka wchodziła do rodziny wspomagana przez policję, ale nigdy wcześniej powodem nie była niemożność przebicia się przez tłum.
Odwracając się do stojącej obok kobiety, Kenzie śmieje się zadyszana.
– Ale widok, co? Musi pani tu być od dawna, skoro zdobyła pani takie dobre miejsce. Czeka pani na Faith?
Kobieta rozciąga cienkie wargi w uśmiechu.
– Nie znać angielski – mówi. – Sprechen Sie deutsch?
Cudownie, myśli Kenzie, setki ludzi, a ja wybieram osobę, która nawet mnie nie rozumie. Zamyka na chwilę oczy, przypominając sobie terminy przekazane przez sędziego. Rozprawa o przyznanie opieki odbędzie się za pięć tygodni. Do tego czasu Kenzie musi porozmawiać ze wszystkimi, którzy kontaktowali się z Faith od sierpnia, a jeśli to możliwe, także wcześniej, musi zgłębić sprawę wskrzeszenia babki oraz zdobyć sympatię Faith i przekonać ją, że jest jej sprzymierzeńcem.
Zasadniczo rzecz biorąc, Kenzie potrzebny jest cud.
Chowam buty Faith do szafy, kiedy uświadamiam sobie, że ktoś robi zdjęcia przez szybki w drzwiach wejściowych.
– Przepraszam – mówię, otwierając je gwałtownie. – Pozwoli pan?
Mężczyzna unosi leicę i robi mi zdjęcie.
– Dzięki – mówi, po czym pośpiesznie się oddala.
– Boże – mruczę do siebie, stojąc w otwartych drzwiach.
Samochód mojej matki w ślimaczym tempie pokonuje podjazd, w końcu zatrzymuje się w połowie drogi, bo rojący się tam ludzie nie pozwalają jej na bezpieczną jazdę. Mama pojechała do domu po rzeczy, zdecydowała bowiem, że na jakiś czas się do nas przeprowadzi. To łatwiejsza rzecz niż pozbycie się dziennikarzy, którzy śledzili ją w trakcie krótkiej podróży do domu. Facet z leicą stoi tuż przed nią, kiedy mama wysiada z samochodu. Wielbicielki skandują imię Faith. Z jakiegoś powodu ci wszyscy ludzie dzisiaj są bliżej domu, niż powinni.
Mama gramoli się na ganek, wlokąc walizkę. Odwraca się i macha rękami.
– Wynocha! Sio! – Wymija mnie, po czym starannie rygluje drzwi. – Co jest z tymi ludźmi? Nie mają nic lepszego do roboty?
Zerkam przez szybkę.
– Dlaczego dzisiaj podeszli aż pod ganek?
– Wypadek w mieście. Minęłam go po drodze. Ciężarówka z drewnem zablokowała wyjazd na autostradę, więc na podjeździe nie ma policjanta.
– Cudownie – mruczę. – Chyba powinnam być wdzięczna, że nie próbują wyłamać drzwi.
Mama prycha.
– Jeszcze jest wcześnie.
Читать дальше