Ogarnia go ulga, że Michael jednak na niego czekał, zaraz jednak ustępuje miejsca gorzkiej świadomości, że przecież i tak nigdzie nie mógł pójść.
– Cześć. – Ian przysuwa sobie krzesło. Po skroniach płyną mu strużki potu, ale na razie nie zdjął kurtki. Zna kolejność zdarzeń, najpierw Michael musi dać znak, że zauważył jego obecność.
Na stół spada czerwona karta, potem czarna, Ian ociera skroń o kołnierz.
– Trzecia trzydzieści – mówi Michael cicho.
– Wiem, stary. Spóźniłem się godzinę i… dwadzieścia minut.
– Jest czwarta pięćdziesiąt jeden. Dwadzieścia sekund. Dwadzieścia dwie sekundy. Dwadzieścia cztery…
– Wiem, która jest godzina, Michael. – Zirytowany Ian zrzuca kurtkę.
– Trzecia trzydzieści. Trzecia trzydzieści we wtorek. O tej porze Ian przychodzi. – Michael zaczyna łagodnie się kołysać.
– Cicho, Michael. Bardzo przepraszam. Więcej się to nie zdarzy.
– Rozpoznając znaki ostrzegawcze, przysuwa się bliżej z uniesionymi rękami.
– Trzecia trzydzieści! – wrzeszczy Michael. – Trzecia trzydzieści we wtorek. Nie w poniedziałek. Nie w środę czwartek piątek sobotę niedzielę! We wtorek wtorek wtorek! – Atak mija równie gwałtownie, jak się zaczął.
Michael odpycha swoje krzesło od Iana, garbi się nad kartami.
– Spóźnił się pan.
Ian odwraca się i widzi jednego z psychiatrów, którzy codziennie przychodzą do Lockwood. Uśmiecha się krzywo.
– Tak mi mówiono.
– Michael ma do tego talent, co? – żartuje lekarz. – Lot był opóźniony?
– Nie, coś zatrzymało mnie po drodze.
– Cóż, w jego świecie nie ma miejsca na pomyłki. Niech pan nie bierze tego do siebie.
Lekarz odwraca się, by odejść, ale Ian go zatrzymuje.
– Jak, pana zdaniem, Michael by zareagował, gdybym wrócił tu jutro? Albo kilka dni później?
– Chodzi panu o inną porę niż trzecia trzydzieści we wtorek? – Psychiatra przygląda się siedzącemu w kącie Michaelowi. – Myślę, że znowu miałby atak.
Ian kiwa głową. Też tak mu się wydawało. A to znaczy, że ma dokładnie siedem dni na sprowadzenie Faith White do Lockwood.
Wzdycha i stawia krzesło obok krzesła Michaela. Widzi czubek jego głowy, przyprószony teraz siwizną. To go przygnębia. Co to za życie, i to od tak dawna?
„Lepsze niż to, które miałby gdzie indziej”. Głos w jego głowie jest rozgrzeszeniem. Lockwood to ośrodek z pełną opieką, niewiele różniący się od domu dla emerytów i o wiele lepszy od ośrodka zamkniętego. Pewnego dnia być może Michael będzie gotów do samodzielnego mieszkania. Dopóki jednak to nie nastąpi, ma najlepszą opiekę, jaką można otrzymać za pieniądze.
Ian ze znużeniem obserwuje kołyszącego się jak metronom Michaela i siedzi w milczeniu całą godzinę, bo choć Michael nie odzywa się do niego, dokładnie wie, jak długo Ian u niego jest. Ian zadaje sobie pytanie, jak on, człowiek, dla którego Biblia nie ma żadnego znaczenia, stał się stróżem swego brata.
Ian wraca do domku po zachodzie słońca. Wciąż roztrzęsiony wybuchem Michaela, z roztargnieniem idzie wysypaną żwirem ścieżką, otwiera drzwi i staje jak wryty. W niewielkim pokoju płoną świece, zniszczony stół kuchenny przykryty jest kraciastym obrusem, leżą na nim czyste sztućce i popękane talerze. Mariah przesunęła meble, by ukryć zacieki po wodzie na podłodze i podejrzane smugi na ścianach. Pokojowi wciąż daleko do pomieszczeń, do których Ian jest przyzwyczajony, ale jest tu… niemal przytulnie.
Mariah i Faith nieruchomieją na kanapie jak dwie sarny złapane w światła samochodu. Po chwili Mariah wstaje i wyciera dłonie o uda.
– Pomyślałam, że skoro mamy tu spędzić jakiś czas… – Nie kończy zdania.
Wzrok Iana pada na Faith i zniszczoną planszę do Yahtzee rozłożoną na stoliku do kawy. Dziewczynka podciąga kolana, kryje twarz i miesza kości w zamkniętej dłoni, Ian walczy z pragnieniem, by usiąść koło niej, zrzucić buty i oprzeć stopy w skarpetkach obok pionków.
– …w samochodzie?
Dopiero po chwili Ian uświadamia sobie, że Mariah mówi do niego. Co ma być w samochodzie? Jęcząc, przypomina sobie pretekst do wyjazdu: zakupy.
– Uch… jeszcze się tym nie zająłem – mówi, wycofując się do drzwi. – Już jadę. – Wybiega z domku, by nie dać Mariah szansy na zapytanie go, gdzie przez cały czas był, by się nie załamać i po prostu o wszystkim jej nie opowiedzieć.
Zaczyna padać. We wstecznym lusterku Ian widzi Mariah stojącą w progu. Jej postać rysuje się na tle żółtej poświaty świec. Skąd wzięła te świece? Grę? I całą resztę, skoro już o tym mowa? Dłonie Iana drżą na kierownicy; próbuje sobie przypomnieć drogę do najbliższego sklepu Piggly Wiggly. Wystrzępione chodniki, zniszczone gry, kobieta przygotowująca stół dla niego – te obrazy wirują mu w głowie. Zmusza się do sporządzenia listy zakupów: mleko, sok, jajka, płatki, woda sodowa i makaron, by stłumić niepokojącą myśl, że życie, które prowadził, pomimo całego luksusu nawet w przybliżeniu nie jest tak dobre.
Mama omija najlepsze fragmenty. Mało że, już i tak jest źle, że Faith nie ma żadnej książki do poczytania przed snem – w przeciwieństwie do tego, co mówi mama, „Reader's Digest” się nie liczy – to jeszcze mama nie potrafi bezbłędnie opowiedzieć historii Czerwonego Kapturka.
– Koszyk z jedzeniem – ponagla Faith. – Dla babci, pamiętasz?
– Racja.
Mama raz po raz patrzy na drzwi. Faith przypuszcza, że to dlatego, że jest głodna, Ian Fletcher miał przywieźć coś na kolację, ale zapomniał, w rezultacie więc Faith zjadła tylko garść tic taców z torebki mamy. Gdy zamyka oczy i wyłącza maminy głos, słyszy burczenie w jej brzuchu, jak szum wodospadu przy zaporze w Nowym Kanaanie.
– Czerwony Kapturek podchodzi do drzwi, puka, a wilk…
– Wcześniej nic nie mówiłaś o wilku – narzeka Faith. – A on musi zjeść babcię.
– Na litość boską, Faith, skoro tak dobrze znasz tę bajkę, to czemu sama jej nie opowiesz!
Wkładając piżamę, Faith wspomniała coś o nadziei, że Bóg odnajdzie ją w tym odległym Kansas. Mama naskoczyła na nią i oznajmiła, że pod żadnym pozorem nie może mówić o Bogu w obecności Iana Fletchera. A teraz nie chce nawet ukołysać jej do snu. Faith przewraca się na bok. Jeśli się zaraz rozpłacze, nie chce, by ktokolwiek to widział.
– Dobrze – mruczy.
Czuje dłoń mamy na ramieniu.
– Przepraszam, nie powinnam była na ciebie krzyczeć.
– Nieważne.
– Ważne. Postąpiłam źle. Jestem głodna i zmęczona, ale to nie twoja wina. – Mama zakrywa oczy dłońmi i wzdycha. – Nie mam ochoty na bajkę na dobranoc, Faith, zgoda?
– Zgoda – mruczy Faith.
Mama uśmiecha się i całuje ją we włosy.
– Dziękuję.
Podnosi się, ale Faith łapie ją za rękaw.
– Nie podoba mi się tutaj. – Głos jej się załamuje, przez co jest zażenowana, ale nie potrafi nad tym zapanować. Podobnie jak nad łzami, które zaczynają płynąć po policzkach. – Dziwnie tu pachnie, nie ma kanału z kreskówkami i nic do jedzenia.
– Wiem, słoneczko, ale pan Fletcher to załatwi.
– A skąd on w ogóle się tu wziął? Czemu z nim mieszkamy?
Mama ma taką zmartwioną minę, że Faith żałuje, iż zadała to głupie pytanie.
– To tymczasowe rozwiązanie, słoneczko – mówi mama. – Jeśli mieszkanie z panem Fletcherem nie będzie nam odpowiadało, polecimy gdzie indziej. Może do Las Vegas.
To uspokaja Faith. Czuje, jak matka układa się koło niej, i przypomina jej się hamak na podwórzu przed domem, ta sieć upleciona z lin. Kiedy pierwszy raz się w nim położyła, była przekonana, że liny się rozpłaczą, a jednak ją utrzymały.
Читать дальше