Kainowi zgasł nagle na ustach gadzi uśmiech. Wbił oczy w Victora Kraya. Chłopca przez moment ogarnęła obawa, że mężczyzna rzuci się na niego i go rozszarpie. W końcu jednak Kain znów się uśmiechnął i westchnął.
– Inteligentny z ciebie młodzieniec. To lubię, Victorze. Ale mimo wszystko wiele musisz się jeszcze nauczyć. A kiedy będziesz gotów, wróć tu. Już wiesz, jak mnie znaleźć. Mam nadzieję prędko cię ujrzeć.
– Wątpię, czy tak będzie – odparł Victor, wstając i kierując się ku wyjściu.
Kobieta niczym zepsuta marionetka, którą nagle pociągnięto za sznurek, poruszyła się, żeby odprowadzić chłopca. Wychodził już, kiedy za plecami znowu usłyszał głos Kaina.
– I jeszcze coś, Victorze. A propos marzeń. Oferta jest wciąż aktualna. Ciebie może nie interesuje, ale przecież może się zdarzyć, że wzbudzi zainteresowanie kogoś z twojej znamienitej i szczęśliwej rodziny, kto żywi jakieś niewypowiedziane i najskrytsze pragnienie. Właśnie one są moją specjalnością…
Victor nie miał nawet zamiaru odpowiadać. Znalazłszy się na zewnątrz, głęboko odetchnął chłodnym powietrzem wieczoru i szybko ruszył na poszukiwanie rodziny. Przez chwilę gonił go jeszcze śmiech doktora Kaina niby szczekanie hieny zagłuszone katarynkową muzyką karuzeli.
***
Max słuchał jak zauroczony opowieści starego latarnika, aż do tego momentu nie mając odwagi zadać choćby jednego z tysiąca kłębiących mu się w głowie pytań. Victor Kray, jakby czytając w jego myślach, ostrzegawczo wyciągnął ku niemu palec.
– Trochę cierpliwości, chłopcze. W swoim czasie wszystko zacznie pasować do siebie. Nie wolno przerywać. Surowo zabronione. Zrozumiano?
Choć ostrzeżenie skierowane było do Maxa, cała trójka zgodnie przytaknęła.
– To dobrze, dobrze… – zamruczał pod nosem latarnik.
***
– Tego samego wieczoru postanowiłem raz na zawsze oddalić się od tego osobnika i wymazać z pamięci jakąkolwiek myśl z nim związaną. A nie było to łatwe. Kimkolwiek był doktor Kain, jego postać głęboko zapadała w pamięć, niczym złośliwa drzazga, którą im bardziej próbujesz wyjąć, ona tym bardziej wrzyna się w ciało. Nikomu nie mogłem zwierzyć się z tej sprawy, ponieważ wzięto by mnie za lunatyka. Na policję też nie mogłem się zgłosić, bo nawet nie wiedziałbym, od czego zacząć. Zgodnie z rozsądną zasadą pozwoliłem, by czas, mijając, zatarł pamięć o całej sprawie.
Dobrze nam się żyło w nowym miejscu. Poznałem kogoś, kto bardzo mi pomógł. Był to pastor uczący w szkole matematyki i fizyki. Na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie kogoś bujającego w obłokach, ale inteligencja dorównywała u niego dobroci skutecznie skrywanej za fasadą zwariowanego uczonego. To on mnie zachęcił do nauki i dzięki niemu odkryłem matematykę. Nic więc dziwnego, że po kilku latach kształcenia pod jego kierunkiem moje zamiłowanie do przedmiotów ścisłych wzrosło. Z początku chciałem iść w jego ślady i zostać nauczycielem, ale wielebny mnie zbeształ i powiedział, że muszę kontynuować naukę na uniwersytecie, studiować fizykę i zostać najlepszym inżynierem, jakiego kiedykolwiek wydał ten kraj. Inaczej stracę jego wsparcie.
To on zdobył dla mnie stypendium i to on w istocie nadał mojemu życiu spodziewany bieg. Zmarł tydzień przed moim dyplomem. Nie wstydzę się mówić, że jego śmierć dotknęła mnie równie – jeśli nie bardziej – jak śmierć ojca. Na uniwersytecie poznałem człowieka, przez którego ponownie miałem spotkać doktora Kaina: młodego studenta medycyny pochodzącego z niewyobrażalnie bogatej rodziny (tak mi się przynajmniej wydawało), Richarda Fleischmanna. Tak jest, właśnie jego: przyszłego doktora Richarda Fleischmanna, który lata później kazał zbudować dom przy plaży.
Richard Fleischmann był człowiekiem impulsywnym i ekstrawaganckim. Przez całe życie przywykł do tego, że wszystko idzie po jego myśli, a jeśli z jakiejkolwiek przyczyny coś się nie udawało, reagował z pasją. Zaprzyjaźniliśmy się na skutek ironii losu: zakochaliśmy się w tej samej kobiecie: Evie Gray, córce najbardziej nielubianego, apodyktycznego profesora chemii.
Z początku chodziliśmy wszędzie w trójkę, nawet w niedziele wyruszaliśmy na wspólne wycieczki – o ile pozwalał na to groźny Theodore Gray. Ale ta sielanka nie trwała długo. Najciekawsze z tego wszystkiego jest to, że ja i Fleischmann, zamiast rywalami, zostaliśmy nierozłącznymi przyjaciółmi. Odprowadziwszy Evę do jaskini lwa, wracaliśmy zawsze razem, choć świetnie zdawaliśmy sobie sprawę, że wcześniej czy później jeden z nas wypadnie z gry.
Do tamtego dnia przeżyłem dwa najwspanialsze chyba lata życia. Ale wszystko ma swój kres. A ten dla naszej nierozerwalnej trójki nadszedł w wieczór rozdania dyplomów. Choć uzyskałem wszystkie możliwe nagrody, nie potrafiłem się nimi cieszyć, bo byłem całkowicie zdruzgotany śmiercią mojego nauczyciela. Raczej stroniłem od alkoholu, lecz Eva i Richard postanowili mnie za wszelką cenę upić i wyrwać ze szponów melancholii. Ale pewnie domyślacie się, że ten potwór Theodore, mimo iż głuchy jak pień, wydawał się słyszeć nawet przez ścianę. Odkrył cały plan i w rezultacie wieczór spędziłem sam z Fleischmannem, w jakiejś spelunie, gdzie, pijani w sztok, oddawaliśmy hołdy obiektowi naszej niemożliwej miłości, Evie Gray.
Gdy ledwo trzymając się na nogach i zataczając, wracaliśmy do kampusu, zobaczyliśmy, jak przy dworcu kolejowym wyłania się z mgły wesołe miasteczko. Przekonani, że przejażdżka karuzelą będzie idealnym antidotum na nasz stan, weszliśmy do lunaparku i znaleźliśmy się przed wozem doktora Kaina, wróżbity, maga, jasnowidza – jak nieodmiennie głosił złowieszczy afisz. Fleischmann wpadł na genialny pomysł. Mieliśmy wejść i zapytać wróżbitę, kogo z nas wybierze Eva. Pomimo stanu zaćmienia pozostawało mi jeszcze tyle zdrowego rozsądku, żeby nie wchodzić, ale nie tyle sił, by powstrzymać przyjaciela, który śmiało wkroczył do środka.
Musiałem stracić przytomność, bo nie pamiętam zbyt dobrze, co się działo w ciągu kilku następnych godzin. Kiedy doszedłem do siebie, czując rozsadzający mi głowę ból, leżeliśmy z Fleischmannem na starej drewnianej ławce. Świtało, a cyrkowych wozów wesołego miasteczka już nie było, jakby cały ten nocny fajerwerk różnokolorowych światełek, rejwachu i tłumów był jedynie przywidzeniem naszych pijanych głów. Usiedliśmy i rozejrzeliśmy się po pustym placu. Zapytałem przyjaciela, czy pamięta coś z nocnych wydarzeń. Fleischmann, wysilając pamięć, opowiedział, jak to śniło mu się, iż wszedł do namiotu jakiegoś wróżbity i na jego pytanie o swoje największe pragnienie odpowiedział, że chciałby zyskać miłość Evy Gray. To powiedziawszy, roześmiał się, żartując na temat potężnego kaca, jaki zarobiliśmy, przekonany, że nic z tego, o czym była mowa, nie wydarzyło się naprawdę.
Dwa miesiące później Eva Gray i Richard Fleischmann pobrali się. Nawet nie zaprosili mnie na wesele. Miałem ich spotkać ponownie dopiero po dwudziestu pięciu długich latach.
***
Gdy pewnego dżdżystego zimowego dnia wychodziłem z biura, dostrzegłem, jak moim śladem rusza jakiś mężczyzna owinięty gabardynowym płaszczem. Gdy dotarłem na miejsce, wyjrzałem przez okno jadalni. Mężczyzna stał cały czas pod domem, jakby mnie szpiegował. Po chwili wahania wyszedłem na ulicę z mocnym postanowieniem zdemaskowania tajemniczego szpicla. Tym trzęsącym się z zimna tajniakiem był Richard Fleischmann. Twarz miał przeoraną, zniszczoną czasem. Z tej twarzy spoglądały oczy człowieka ściganego. Zastanawiałem się, od ilu to już miesięcy ten mój były przyjaciel nie zaznał spokojnego snu. Zaprosiłem go do domu i poczęstowałem kawą. Unikając bojaźliwie mego wzroku, zapytał mnie o tę dawno już pogrzebaną w pamięci noc w jarmarcznej budzie doktora Kaina.
Читать дальше