– Karolinko! Ty wcale nie w nim się zakochałaś. Zakochałaś się w miłości. Chciałabyś się już zakochać i wymyśliłaś sobie to uczucie. Cierpliwości. To przyjdzie. Na pewno. A przygodę z Piotrkiem potraktuj jako taki mały trening. Jak palcówkę na pianinie. Wyglądasz zresztą znakomicie. Każdy facet, do wzięcia oczywiście, będzie twój. W swoim czasie. A ten nie był do wzięcia. Spójrz na to w ten sposób. Wcale nie przegrałaś.
Rzeczywiście. Tak sobie właśnie ostatnio kombinowałam.
Nie powiedziałam jednak Sandrze o Piotrku i Jacku. Raz, że głupio mi było. Dwa, że oni się ukrywają. Ze względu na karierę Piotrka. Fanki, te rzeczy.
Tatuś powiada, że życie nie jest romansem. Jest szeregiem romansów. Bardzo ładna myśl. Błyskotliwa. On, zdaje się, nie zetknął się jeszcze z pojęciem monogamii. Albo na przykład miłość do grobowej deski to zjawisko obce jego psychice. Takie rzeczy są mu zupełnie nieznane. Zastanawiałam się, jaki los zgotuje nam swoim następnym romansem. Obejrzałyśmy właśnie z Paulina Fatalne zauroczenie i siostrzyczka skonstatowała, że w gruncie rzeczy mamy farta, bo aż tak źle tatko nie trafił.
– Nie chwal dnia przed zachodem słońca, jeszcze wszystko przed nami…
Zafrasowała się. Ja też, bo właśnie parę dni temu powtarzali w telewizji Sprawę Gorgonowej. Ja to obejrzałam, ona na szczęście nie. Zadzwoniłam do Fredzi pogadać. Opowiedziałam o naszych obawach, a ona na to:
– Nie histeryzuj, może wreszcie trafi na jakąś miłą dziewczynę.
– Elwira była miła i widziałaś, jak to się skończyło.
– To nie była wina Eryka. Sama wiesz.
– To prawda, ale to takie męczące, wciąż nowe narzeczone.
– Daj spokój, znoś to z godnością. Bywają gorsi ojcowie i gorsze rzeczy.
– Na przykład gorsze mamusie.
– Chociażby. W Zachęcie jest wystawa World Press Foto. Nie poszłybyście na nią?
– Chętnie.
– To spytaj tatę, czy nie wybrałby się z wami w niedzielę, i oddzwoń do mnie. Aha. Po wystawie zapraszamy was z Arturem na obiad do Chińczyków.
Tatuś szczęśliwie kupił pomysł i w niedzielę całą rodzinką snuliśmy się po salach Zachęty, oglądając zdjęcia obrazujące ogrom barbarzyństwa współczesnego człowieka.
– Ludzie zabijają ludzi, a zwierzęta – zwierzęta, po co nam to widzieć? – marudził tatko.
– Może po to, aby zdać sobie sprawę, jak wciąż jesteśmy niedoskonali, jak niewiele różni nas od zwierząt – kombinowała Fredzia.
– Ech! – Tatuś był nieprzekonany. – Nie wydaje ci się, że fotografia jako sztuka wiernie odwzorowująca rzeczywi stość nieco się przeżyła? Co innego ta kreatywna, komputerowa. W niej tkwią wszelkie możliwości.
– Nie masz racji, niektóre z tych zdjęć są porażające. Zatrzymują chwilę, pozwalają się jej przyjrzeć, zastanowić. To wartość bezcenna w dobie migających obrazków – oponował Artur.
– To może ma wartość dla dzieci, dla następnych pokoleń. My to wszystko już widzieliśmy. Niejeden raz. Tylko pola bitew się zmieniają, inny kolor mają trupy. Afganistan, Rwanda, Serbia, Izrael. Śmierć jest bardzo fotogeniczna, nie uważasz?
– Tatku! Daj spokój, to jest przejmujące. Nie bądź cyniczny.
– Wydaje mi się, że przyczyną dewaluacji moich pozytywnych uczuć wobec takich fotografii jest nadmiar. Z wojnami i przemocą trzeba walczyć, a nie fotografować je stutysięczny raz. Mierzi mnie taki fotograf, który jedzie na wojnę, niewątpliwie z nadzieją zdobycia tego typu zdjęć. Ba, on na nie po prostu poluje.
– Coś w tym jest – przyznał tacie rację Turek.
Boże, dlaczego z nimi nigdy nic nie jest proste? Dlaczego zawsze szukają czegoś więcej? Przecież te zdjęcia są naprawdę przejmujące. To chyba objaw starości – szukanie dziur w rzeczach i faktach. Niszczenie w nas spontanicznego zachwytu lub grozy. Ja rozumiem, że oni to już brali. Znają te rzeczy, ale nie można być cynicznym i na przykład zakładać, że fotograf miał złe intencje. Powiedziałam im to wszystko i tatko się trochę zmieszał.
Głos zabrał Artur:
– Znasz to zdanie: „Kto za młodu nie był komunistą, ten na starość będzie łajdakiem”? Daj swoim dzieciom trochę luzu, pozwól im na naiwne, młodzieńcze złudzenia.
– Rzeczywiście, bardzo mnie poparłeś, Turku. Naiwne i młodzieńcze! Bardzo ci dziękuję, bardzo! – powiedziałam sarkastycznie.
Czasem ich nienawidzę. Są tacy cyniczni.
– Mam puentę! – wtrąciła się Frytka. – Gdzieś czytałam taki aforyzm, wydaje mi się, że pasuje: „Dość nie wie nikt, za dużo tak wielu…”
– Istotnie pasuje – zgodził się tata. – Przemyślcie to! – polecił nam.
– A może ty byś to przemyślał? Wydaje mi się, że to podpiera raczej moje stwierdzenia.
_ Nie znoszę jajek mądrzejszych od kury. To odrażające – odpowiedział tatko.
– Jak się nie ma argumentów, to stosuje się metodę Leppera. Ataku na cokolwiek, szybko, głośno i ad personom.
– Jak będę chciał znać twoje zdanie na ten temat, to ja je powiem”. Tak mówił Samuel Goldwyn, ten od Metro-Goldwyn-Mayer, do swoich współpracowników. A teraz siedź cicho i nie pyskaj, mój hormonku, bo cię wydziedziczę – odciął się tatko.
– Nie możesz, jesteście do siebie podobni jak dwie krople wody – broniła mnie babcia.
– Antoni Uniechowski tłumaczył swojej córce, że ojciec to rodzaj Pana Boga. Czy nie mogłabyś przyjąć tego do wiadomości, Karolino, i ty, Paulino?
– Kiedy to było? W szesnastym wieku? – spytała Paula przytomnie, bo ja, zagrożona wydziedziczeniem, wolałam się nie odzywać.
– To był, panienki, taki greps, ale nie powinnyście się tak ze mną spoufalać.
– Postaramy się, lecz musisz na to zapracować – obiecałam, słodko się uśmiechając.
Tatko jednak znowu się lekko wnerwił, jak mówi Mollas. Chciał mi dać po głowie, zachwiał się i poleciał do przodu. Machając rękami, przewrócił się i wylądował na kolanach, u stóp prześlicznej szatynki o orzechowych oczach.
Dziewczyna spojrzała zaskoczona na klęczącego przed nią mężczyznę i powiedziała:
– Och! Nie musi pan się rzucać przede mną na kolana. Przyjmuję wyrazy uznania także w innej formie.
– Przed piękną kobietą zawsze padam na kolana – odparł tata. – To u mnie odruchowe. Dziedziczne. Juz w dwunastym wieku Prandota Krzemieniewski oddawał w ten sposób hołd pani swego serca. Rozumie pani, tradycja – To powiedziawszy, wstał z klęczek, otrzepał kolana i przedstawił się: – Eryk Krzemieniewski.
A panienka podała mu dłoń, którą oczywiście dwornie pocałował, i powiedziała:
– Marta Szczególik.
Patrzyliśmy na to zajście oniemiali. Ale wersal! Tatuś potrafi, nie da się ukryć.
Pierwsza oprzytomniała babcia i ku naszemu ogromnemu zaskoczeniu powiedziała:
– Cieszę się, że cię widzę, Martuniu. – Potem odwróciła się do stojącej obok pani Zosi, mojej ulubionej nauczycielki francuskiego, i dokonała prezentacji: – Zosiu, pozwól, że ci przedstawię mojego byłego zięcia, Eryka, i nie znasz jeszcze chyba Paulinki, siostry Karoliny.
Ja grzecznie dygnęłam. Podobnie Paula. Jak potrzeba, ma się te rzeczy. Pani Zosia przedstawiła nam Martę, swoją wnuczkę. Po krótkim zamieszaniu, wywołanym tak nieoczekiwanym i – co tu kryć – zaskakującym spotkaniem, zdecydowaliśmy pójść razem na obiad.
Każdy ma swojego Chińczyka. To zdanie brzmi jak manifest kolonializmu, ale jest prawdziwe. W Warszawie wszyscy mają swoje ulubione budki i restauracyjki. W zależności od stanu finansów. Nasz Chińczyk był na ulicy Emilii Plater i nazywał się „Ha Long”. Tutaj tatko konferuje z kucharzem, by zaostrzył potrawy i trochę je zmienił zgodnie z jego smakiem. Tata ma się za wybitnego znawcę kuchni Chin, bo był na tournee w Pekinie. Nasz Chińczyk jest prowadzony przez Wietnamczyka, ale to szczegóła zgoła nieważna. Tak twierdzi Artur. Wylądowaliśmy więc całą gromadą w naszym Chińczyku-Wietnamczyku i zaczęliśmy zamawiać, ale w końcu stanęło na zestawie promocyjnym pod tytułem „Szczęśliwa Rodzina”. Akurat!
Читать дальше