– Tak. Tam będę się mógł przynajmniej wyspać. Lepsze to niż szkolenie tych smarkaczy.
– Nie będziesz miał na to wiele czasu. Wiesz, co się dzieje na froncie?
– Wygląda na plajtę.
– Walczymy skracając linie. Rosjanie wszędzie przerwali front. Od godziny nadchodzą zasrane wiadomości – wielka ofensywa. A tu jest przecież równina. Nie ma nawet gdzie się utrzymać. Tym razem musimy się cofnąć daleko do tyłu.
– Sądzisz, że zrobimy koniec, gdy dojdziemy do granicy Niemiec?
– A ty tak sądzisz?
– Nie.
– Ja też nie. Kto miałby u nas zrobić koniec? Sztab generalny na pewno nie weźmie tego na siebie. – Immermann wykrzywił się w uśmiechu. – Podczas ostatniej wojny udało im się zwalić odpowiedzialność na nowy rząd tymczasowy, który w tym właśnie celu sami utworzyli. Ci idioci nadstawili głowy, podpisali zawieszenie broni i w osiem dni później zostali oskarżeni o zdradę kraju. Dzisiaj tak nie będzie. Totalny rząd – totalna klęska. Nie istnieje druga partia do prowadzenia rokowań.
– Oprócz komunistów – powiedział Graeber z goryczą. – Dosyć często mi to tłumaczyłeś. Ale mnie nie odpowiadają metody żadnej dyktatury, ani tej, ani tamtej. Idę spać. Jedyne, czego bym pragnął w życiu, to myśleć, co chcę, mówić, co chcę, i robić, co chcę. Ale od czasu, gdy rządzą nami Mesjasze, stanowi to znacznie większe przestępstwo niż morderstwo.
Wziął tornister i udał się do kuchni polowej. Wyfasował tam grochówkę, chleb i porcję kiełbasy na kolację; dzięki temu nie potrzebował już wracać do wsi.
Popołudnie było dziwnie spokojne. Rekruci przynieśli słomę i poszli sobie. Choć front huczał, wydawało się, że dzień upłynie spokojnie. Przed szopą rozciągał się zdziczały trawnik, podeptany i zryty granatami; mimo to zielenił się, a na skraju dawnej dróżki rosło kilka kwitnących krzaków.
W ogrodzie, za brzozową aleją odkrył Graeber mały, częściowo zachowany pawilon, z którego mógł obserwować szopę. Znalazł tam nawet kilka książek. Oprawione były w skórę i ozdobione wyblakłymi złoceniami. Deszcz i śnieg tak je zniszczyły, że tylko jedną jeszcze dało się odczytać. Gruby tom zdobiły romantyczne sztychy wyidealizowanych krajobrazów. Tekst był francuski. Graeber powoli przerzucał kartki. Stopniowo uległ urokowi ilustracji. Rozbudziły w nim bolesną i beznadziejną tęsknotę, która utrzymała się jeszcze długo po zaniknięciu książki.
Aleją brzozową poszedł w stronę stawu. Wśród śmieci i wodorostów przysiadł tam grający na flecie faun. Brakowało mu jednego rogu, ale poza tym przetrzymał rewolucję, komunizm i wojnę. Pochodził, podobnie jak książki, z legendarnych czasów sprzed pierwszej wojny, gdy Graebera nie było jeszcze na świecie. Graeber urodził się po pierwszej wojnie, wyrósł w nędzy okresu inflacji i niepokojów lat powojennych i przebudził się w czasie nowej wojny. Okrążył staw, minął pawilon i powrócił do więźniów. Przyjrzał się żelaznym drzwiom. Znać było, że nie wykonano ich dla tej szopy, lecz później dopiero założono. Może dawny właściciel tej posiadłości sam kiedyś oczekiwał za nimi śmierci. Stara kobieta spała. Młoda przykucnęła w kącie. Obaj mężczyźni stali, wpatrując się w południe. Dziewczyna patrzyła przed siebie. Starszy Rosjanin obserwował Graebera. Ten odwrócił się i położył na trawie.
Po niebie przeciągały chmury. W koronach brzóz świergotały ptaki. Niebieski motyl kołysał się nad lejami od granatów z kwiatka na kwiatek. Po chwili przyleciał drugi. Bawiły się ze sobą i goniły nawzajem. Dudnienie frontu narastało. Oba motyle parzyły się i złączone pofrunęły przez gorące, rozsłonecznione powietrze. Graeber zasnął.
Wieczorem rekrut przyniósł jedzenie dla więźniów. Była to grochówka z obiadu rozcieńczona wodą. Rekrut czekał, aż więźniowie zjedzą, po czym zabrał miski. Przyniósł też dla Graebera jego przydział papierosów – więcej niż zwykle. Był to zły znak. Lepsze jedzenie i więcej papierosów dawano jedynie, gdy nadchodziły ciężkie dni.
– Na dziś wieczór wyznaczono nam dwie godziny dodatkowej służby – powiedział rekrut. Spojrzał poważnie na Graebera. – Ćwiczenia bojowe, rzut granatem i walka na bagnety.
– Dowódca kompanii wie, co robi. Bynajmniej nie chce was gnębić.
Rekrut skinął głową. Przyglądał się Rosjanom jak zwierzętom w ogrodzie zoologicznym.
– To są ludzie – powiedział Graeber.
– Tak, Rosjanie.
– Zgoda, Rosjanie. Weź karabin i trzymaj go w pogotowiu. Wypuścimy kobiety, jedną po drugiej.
Graeber powiedział przez kraty:
– Wszyscy do lewego kąta. Niech tu podejdzie stara kobieta. Potem następni wyjdą za potrzebą.
Stary Rosjanin powiedział coś do pozostałych. Usłuchali. Rekrut trzymał karabin w pogotowiu. Stara kobieta podeszła do drzwi. Graeber wypuścił ją i znów zamknął kratę. Kobieta zaczęła płakać. Sądziła, że będzie rozstrzelana.
– Powiedz, że nic jej nie zrobimy. Ma tylko załatwić swoją potrzebę – zwrócił się Graeber do starego Rosjanina.
Tamten przemówił do niej. Przestała płakać. Graeber i rekrut zaprowadzili ją za róg, gdzie zachowały się dwie ściany domu. Poczekali, aż wróci, a następnie wypuścili młodą. Szła szybko i lekko. Z mężczyznami sprawa była łatwiejsza. Wyprowadził ich za przybudówkę nie spuszczając z oczu. Młody rekrut z powagą trzymał karabin gotowy do strzału; wysunął dolną wargę, pełen gorliwości i skupienia. Odprowadził ostatniego mężczyznę i zaniknął kłódkę.
– To było denerwujące – powiedział.
– Doprawdy? – Graeber odstawił karabin. – Możesz już odejść.
Poczekał, aż rekrut sobie pójdzie. Potem wyciągnął papierosy i dał staremu po jednym dla każdego. Potarł zapałkę i wsunął ją przez kraty. Wszyscy palili. Papierosy żarzyły się w półmroku, oświecając twarze. Graeber spojrzał na młodą Rosjankę i odczuł nagle nieznośną tęsknotę za Elżbietą.
– Pan… dobry – powiedział stary Rosjanin śledząc jego wzrok. Przywarł twarzą do żelaznych prętów. – Wojna przegrana… dla Niemców… pan dobry człowiek – mówił cicho.
– Bzdura.
– Dlaczego nie… nas wypuścić… iść z nami? – Pomarszczona twarz starego odwróciła się na chwilę ku młodej Rosjance, a następnie znów do Graebera. – Iść z nami… Marusia… schowa… dobre miejsce… żyć. Żyć… – powtórzył natarczywie.
Graeber potrząsnął głową…,,To nie jest wyjście – pomyślał. – To nie. Ale jakie jest wyjście?”
– Żyć… nie zginąć… tylko niewola… – szeptał Rosjanin. – Pan też żyć… dobrze u nas… my niewinni.
Brzmiało to prosto. Graeber odwrócił się. Brzmiało to prosto w łagodnym, zanikającym świetle wieczoru.,,Oni chyba naprawdę są niewinni. Nie znaleziono przy nich broni i nie wyglądają na partyzantów. Oboje starzy na pewno nie. Gdybym ich wypuścił, uczyniłbym coś przynajmniej. Uratowałbym kilku niewinnych ludzi. Ale pójść z nimi nie mogę. Tego się boję równie silnie jak tego, przed czym uciekam." Chodził w koło. Znów podszedł do fontanny. Brzozy odcinały się teraz czarno na tle nieba. Zawrócił. W ciemnościach szopy żarzył się jeszcze papieros. Za prętami blado jaśniała twarz starego Rosjanina.
– Żyć … - powiedział. – Dobrze… u nas…
Graeber wsunął resztę swoich papierosów w wielką dłoń Rosjanina. Potem podał mu jeszcze kilka zapałek.
– Masz… palcie… na noc…
– Żyć… pan młody… dla pana wojna skończona… pan dobry człowiek… my niewinni, żyć… pan… my… wszyscy…
Читать дальше