Nie doznawał przy tym strachu; wzdrygał się tylko jak małe dziecko opuszczone na olbrzymim stepie, z którego każda droga ucieczki była stokrotnie za długa. Wsunął ręce do kieszeni i rozejrzał się. Wokół widział od dawna znany obraz: ruiny, nie uprawione pola, rosyjski zachód słońca; a po przeciwnej stronie – rozpoczynające się płowe łyskanie frontu. Był to, jak zawsze, ten sam obraz, a wraz z nim ów beznadziejny chłód, który przeszywał serce.
W kieszeni namacał listy Elżbiety. Promieniowały z nich ciepło, tkliwość i słodkie wzruszenie miłości. Nie były one jednak lampą łagodnie rozświetlającą uporządkowany dom, lecz błędnymi ognikami nad bagnem, a im dalej usiłował za nimi gonić, tym bardziej grząskie wydawało się bagno. Chciał ustawić lampę, aby odnaleźć drogę powrotu; ale ustawił ją, zanim zbudował dom. Ustawił ją w ruinie; nie zdobiła jej, tylko czyniła jeszcze bardziej beznadziejną. W ojczyźnie o tym nie wiedział. Poszedł za światłem, nie pytał o nic i chciał wierzyć, że wystarczy za nim iść. Okazało się, że to nie wystarczy.
Póki mógł, bronił się przed przyznaniem do tego. Niełatwo było pogodzić się z myślą, że to, co miało go trzymać i nieść, jeszcze bardziej go izoluje. Nie sięgało dostatecznie głęboko. Wzruszało serce, ale go nie trzymało. To małe, prywatne szczęście nie mogło się utrzymać, tonęło w bezdennym bagnie powszechnego nieszczęścia i rozpaczy. Wyjął listy Elżbiety i czytał je, a czerwony odblask zachodzącego słońca oblewał kartki. Znał je na pamięć, odczytywał ponownie i znów czyniły go jeszcze bardziej samotnym, niż był przedtem. Tamto trwało za krótko, a to tutaj za długo. Życie żołnierza liczy się według czasu jego pobytu na froncie, a nie według urlopów.
Schował listy z powrotem. Dołączył je do listów rodziców, które odebrał w kancelarii. Nie było sensu nad tym rozmyślać. Fresenburg słusznie powiedział: wystarczy iść krok za krokiem. Nie należy rozwiązywać zagadki bytu, kiedy się jest w niebezpieczeństwie. “Elżbieta. Dlaczego myślę o niej jak o czymś utraconym? Mam przecież tutaj jej listy! Ona żyje!”
Zbliżał się do wsi. Rozciągała się posępna i spustoszona. Wszystkie te wioski wyglądały podobnie, jakby już nigdy nie miały być odbudowane. Aleja brzozowa prowadziła do ruin białego domu. Dawniej był tu ogród, gdzieniegdzie kwitły jeszcze kwiaty, a nad zaśmieconym stawem stał posążek grającego na flecie fauna; nikt jednak nie przychodził na jego uroczystą biesiadę. Tylko kilku rekrutów przetrząsało sad w poszukiwaniu niedojrzałych czereśni.
Partyzanci! – Steinbrenner oblizał wargi i popatrzył na Rosjan. Stali na wiejskim placu. Dwóch mężczyzn i dwie kobiety. Jedna z nich była młoda. Miała okrągłą twarz i wystające kości policzkowe. Wszystkich czworo dostarczono rankiem.
– Nie wyglądają na partyzantów – powiedział Graeber.
– A jednak są. Po czym możesz poznać, że tak nie jest?
– Nie wyglądają na to. Wyglądają jak biedni chłopi!
Steinbrenner zaśmiał się.
– Gdyby sądzić z wyglądu, w ogóle nie byłoby przestępców.
“To prawda – pomyślał Graeber. – Ty sam jesteś tego najlepszym przykładem." Spostrzegł zbliżającego się Rahego.
– Co mamy z nimi zrobić? – spytał dowódca kompanii.
– Schwytano ich tutaj – odparł feldfebel. – Musimy ich zamknąć, aż nadejdą dalsze rozkazy.
– Na Boga, mamy dosyć kłopotów na głowie. Dlaczego nie odsyłamy ich do pułku?
Rahe nie oczekiwał odpowiedzi. Pułk nie miał już stałego miejsca postoju. W najlepszym wypadku sztab przysłałby kogoś, aby przesłuchał Rosjan, a następnie wydałby zarządzenie, co z nimi dalej począć.
– Za wsią znajdują się zabudowania dawnego dworu – zameldował Steinbrenner. – Jest tam szopa, która ma okratowane okna i żelazne drzwi z zamkiem.
Rahe obrzucił go badawczym spojrzeniem. Wiedział, o czym myśli Steinbrenner. Pod jego eskortą Rosjanie podjęliby zwykłą próbę ucieczki, a to oznaczałoby ich koniec. Za wsią łatwo to było upozorować.
Rahe rozejrzał się.
– Graeber – powiedział – zajmijcie się tymi ludźmi. Steinbrenner zaprowadzi was do tej szopy. Sprawdźcie, czy jest pewna. Zostawcie tam straż i zameldujcie mi potem. Weźcie ludzi ze swego oddziału. Ponosicie całą odpowiedzialność. Tylko wy – dodał.
Jeden z jeńców kulał. Starsza kobieta miała żylaki. Młodsza szła boso. Za wsią Steinbrenner pchnął młodszego z więźniów.
– Hej ty! Biegnij!
Mężczyzna odwrócił się. Steinbrenner parsknął śmiechem i machnął ręką.
– Biegnij! Biegnij! Jazda! Wolny!
Starszy mężczyzna powiedział coś po rosyjsku. Tamten nie pobiegł. Steinbrenner nadepnął mu na pięty.
– Biegnij, ścierwo!
– Zostaw – powiedział Graeber. – Słyszałeś, co Rahe rozkazał.
– Możemy ich tu puścić – szepnął Steinbrenner. – Mam na myśli mężczyzn. Dziesięć kroków, a potem strzelamy. Kobiety zamkniemy. Młodszą weźmiemy sobie na noc.
– Daj im spokój. I zmykaj. Ja tu dowodzę.
Steinbrenner obserwował łydki młodej kobiety. Ubrana była w krótką spódnicę, a nogi miała opalone i muskularne.
– Tak czy owak, będą rozstrzelani – oświadczył. – Albo my to zrobimy, albo SD. Z tą młodą możemy się jeszcze zabawić. Tobie łatwo mówić. Dopiero wróciłeś z urlopu.
– Zamknij pysk i pomyśl o swojej narzeczonej! Córce obersturmbannfuhrera SS! – powiedział Graeber. – Rahe kazał ci zaprowadzić nas do szopy, to wszystko.
Szli aleją w stronę białego domu.
– To tutaj – oświadczył Steinbrenner ponuro i wskazał na dobrze zachowaną, niewielką murowaną przybudówkę. Drzwi z żelaznych prętów można było zamknąć z zewnątrz na kłódkę.
Graeber obejrzał przybudówkę. Prawdopodobnie służyła kiedyś za stajnię lub szopę. Podłoga była cementowa. Bez narzędzi więźniowie nie mogli się stąd wydostać; a już przedtem zrewidowano ich, czy nie mają nic przy sobie.
Otworzył drzwi i kazał im wejść. Dwaj rekruci, którzy przyszli wraz z nimi jako straż, stali z gotowymi do strzału karabinami. Więźniowie weszli do szopy jeden za drugim. Graeber zamknął i sprawdził kłódkę. Trzymała.
– Jak małpy w klatce – wyszczerzył zęby Steinbrenner. – Banana! Banana! Chcecie banana, małpy?
Graeber zwrócił się do rekrutów.
– Zostaniecie tu na straży. Jesteście odpowiedzialni za więźniów. Później was zluzują. Czy któryś z was mówi po niemiecku? – spytał Rosjan.
Nie odpowiedzieli.
– Później postaramy się dla was o trochę słomy. Chodź – powiedział Graeber do Steinbrennera.
– Postaraj się dla nich jeszcze o pierzyny.
– Chodź! A wy uważajcie tu!
Zameldował się u Rahego i oświadczył, że więzienie jest pewne.
– Weźcie kilku żołnierzy i obejmijcie straż – powiedział Rahe. – Za kilka dni, gdy sytuacja trochę się uspokoi, mam nadzieję, że pozbędziemy się tych ludzi.
– Tak jest.
– Potrzeba wam więcej niż dwóch żołnierzy?
– Nie. Szopa jest pewna. Mógłbym ich sam pilnować, gdybym został tam na nocleg. Nikt się nie wydostanie.
– Dobrze. Tak też zrobimy. Rekrutów potrzebujemy tutaj, aby ich jeszcze naprędce trochę przeszkolić w technice bojowej. Komunikaty… – Rahe urwał. Źle wyglądał. – Sami zresztą wiecie, co się święci. Idźcie więc.
Graeber zabrał swoje rzeczy . Znał teraz tylko niewielu żołnierzy ze swojego plutonu.
– Zrobili z ciebie dozorcę? – spytał Immermann.
Читать дальше