Steinbrenner wpatrywał się w Graebera.
– Jakiż z ciebie nieczuły osioł! Czy ty naprawdę zawsze taki byłeś? Zresztą, to wszystko bzdura, bzdura do kwadratu!
Jeszcze przez chwilę stał wahając się. Potem odszedł. Graeber położył się. Front dudnił. Latały wrony. I nagle wydało mu się, że wcale stąd nie odjeżdżał.
Pełnił wartę od północy do drugiej nad ranem. Szedł dokoła wsi. Ruiny czarno odcinały się na tle fajerwerków frontu. Niebo drżało, jaśniało i ciemniało od ognia wystrzałów artyleryjskich. W lepkim błocie buty wydawały westchnienia jak dusze potępieńców.
Ból zjawił się nagle i niespodzianie. W czasie podróży Graeber o niczym już nie myślał i popadł w zupełne otępienie. Teraz, nagle i nieoczekiwanie, przeszył go ból, jakby noże rozrywały go na strzępy.
Przystanął i czekał. Nie poruszał się. Czekał, aż noże zaczną się w niego wwiercać, aż ból zamieni się w mękę, otrzyma imiona, a wraz z imionami stanie się uchwytny i rozsądek zdoła go uciszyć lub przynajmniej pozwoli znieść z rezygnacją.
Ale to nie nastąpiło. Nie czuł nic prócz wyraźnego bólu utraty; utraty na zawsze. Między tym, co było, a tym, co jest, nie znajdował pomostu. Posiadał i utracił. Nasłuchiwał wewnętrznego głosu. Przecież gdzieś musi być jeszcze jakiś oddźwięk, jakieś echo nadziei musi jeszcze gdzieś pokutować. Nic nie znalazł; tylko pustkę i niewypowiedziany ból.
“Za wcześnie – pomyślał. – To powróci później, gdy ból minie". Próbował zakląć przeszłość, nie chciał jej utracić, pragnął ją utrwalić, nawet gdyby ból stać się miał nie do zniesienia. “To powróci, jeśli tylko wytrwam" – pomyślał. Wymieniał imiona i próbował wywołać wspomnienia. Jakby za mgłą ukazała mu się pełna rozpaczy twarz Elżbiety, taka, jaką widział po raz ostatni. Wszystkie inne jej twarze rozpłynęły się; tylko ta jedna była wyraźna. Usiłował wyobrazić sobie ogród i dom pani Witte. Udało mu się, ale miał wrażenie, jakby uderzał w klawisze fortepianu, z którego nie wydobywa się żaden dźwięk. “Co to ma znaczyć? – pomyślał. – Może jej się coś stało. Może straciła przytomność. Może właśnie w tej chwili dom się zawalił. Może nie żyje".
Wyszarpnął buty z błota. Mokra ziemia westchnęła. Czuł, jak go oblewa pot.
– Zmęczysz się – powiedział ktoś.
Był to Sauer. Stał w kącie zburzonej stajni.
– Poza tym słychać cię na kilometr – oświadczył. – Co ty robisz? Gimnastykujesz się?
– Jesteś żonaty, Sauer?
– No pewnie. Jak się ma gospodarstwo, trzeba być żonatym. Bez kobiety w gospodarstwie nie dasz rady.
– Dawno już jesteś żonaty?
– Piętnaście lat. Dlaczego?
– Jak to jest, gdy się jest tak długo żonatym?
– Chłopie, co to za pytanie! Jak ma być?
– Czy to jest jak kotwica, która cię trzyma? Coś, o czym wciąż myślisz i dokąd pragniesz wrócić?
– Kotwica? Dlaczego kotwica? Pewnie, że o tym myślę. Przez cały dzisiejszy dzień, jeśli chcesz wiedzieć. Już wiosna, czas siać i sadzić! Człowiek zupełnie głupieje, kiedy o tym myśli.
– Nie pytam o gospodarstwo. Pytam o twoją żonę.
– To idzie w parze. Właśnie ci tłumaczę. Bez kobiety gospodarstwo nic nie warte. Ale co z tego masz? Nic prócz zmartwień. A na dodatek ten Immermann stale człowiekowi wmawia, że jeńcy wojenni włażą do łóżka każdej kobiety, która jest sama. – Sauer wytarł nos. – To duże, dwuosobowe łóżko – dodał nie wiadomo dlaczego.
– Immermann plecie głupstwa.
– On powiada, że kobieta, która choć raz żyła z mężczyzną, długo bez niego nie wytrzyma. Że prędko wyszuka sobie innego.
– Ach, gówno! – powiedział Graeber, wściekły nagle. – Ten przeklęty bałwan myśli, że wszyscy ludzie są jednakowi. Idiotyczne gadanie!
Nie poznawali się nawzajem. Nie odróżniali już nawet swych mundurów. Często jedynie po hełmach, głosach i mowie poznawali, że to swoi. Okopy dawno się już zawaliły. Front stanowiła nieregularna linia bunkrów i lejów, która zmieniała się ustawicznie. Nie było już nic prócz deszczu, wycia, nocy, błysków eksplozji i fruwającego błota. Niebo się zawaliło. Strzaskały je szturmowce rosyjskie. Z ulewnym deszczem waliły na głowy meteory bomb i granatów.
Reflektory jak białe psy szarpały stargane chmury. Ogień dział przeciwlotniczych trzaskał wśród grzmotów rozdygotanego horyzontu. Płonące samoloty spadały w dół, a złoty grad amunicji świetlnej gonił za nimi i ginął w nieskończoności. Żółte i białe rakiety świetlne wisiały w przestrzeni i gasły, jakby zanurzone w głębokiej wodzie. Potem rozpoczął się od nowa huraganowy ogień.
Był to już dwunasty dzień. W ciągu pierwszych trzech front trzymał się jeszcze. Otoczone zasiekami bunkry przetrwały ogień artyleryjski bez większych uszkodzeń. Potem padły zewnętrzne blokhauzy. Czołgi przerwały front, ale o kilka kilometrów dalej artyleria przeciwpancerna zaryglowała wyłom. Czołgi płonęły w porannej szarzyźnie; kilka z nich przewróciło się, jeszcze przez jakiś czas mełło gąsienicami jak leżące na grzbiecie olbrzymie chrabąszcze. Wysłano karne kompanie, aby ułożyły dojazdy z okrąglaków i naprawiły połączenia telefoniczne. Pracowali niemal bez osłony. W ciągu dwóch godzin stracili przeszło połowę ludzi. Chmary bombowców wyłaniały się z szarego nieba i krążąc nisko i ociężale, atakowały bunkry. Szóstego dnia połowa bunkrów stała się niezdatna do walki; można je było wykorzystać jedynie dla osłony. Siódmej nocy Rosjanie ruszyli do szturmu, zostali jednak odparci. Potem lunął taki deszcz, jakby zbliżał się nowy potop. Żołnierzy nie można już było rozpoznać. Pełzali w lepkich, gliniastych lejach jak insekty, które przybrały tę samą barwę ochronną. Jedynym oparciem kompanii były już tylko dwa wyposażone w karabiny maszynowe, zniszczone blokhauzy, za którymi stało kilka miotaczy min. Pozostali żołnierze przycupnęli w lejach i za szczątkami murów. Jednego bloku bronił Rahe, drugiego – Mass.
Bronili ich przez trzy dni. Drugiego dnia byli już prawie bez amunicji; Rosjanie mogliby swobodnie przemaszerować. Ale atak nie nastąpił. Późnym zmierzchem nadleciało kilka niemieckich samolotów, które zrzuciły amunicję i żywność. Część zrzutów załoga zebrała. Nocą nadeszły posiłki. Bataliony robocze ukończyły budowę drogi z okrąglaków. Podwieziono broń i karabiny maszynowe. W godzinę później nastąpił niespodziewany atak, bez przygotowania artyleryjskiego. Rosjanie wyłonili się nagle o pięćdziesiąt metrów przed liniami. Część granatów ręcznych nie wybuchła. Rosjanie przedarli się.
W błyskach eksplozji Graeber spostrzegł przed sobą hełm, a pod nim białka oczu, rozwarte usta, a wyżej, jakby sękaty żywy konar – uniesione do rzutu ramię; strzelił, wyrwał stojącemu obok rekrutowi granat ręczny, z którym tamten nie mógł sobie poradzić, i rzucił. Granat wybuchł.
– Odkręcaj zapłony, idioto! – wrzasnął Graeber na rekruta. – Dawaj! Nie odciągaj!
Następny granat nie eksplodował. “Sabotaż – przemknęło Graeberowi przez myśl. – Sabotaż więźniów, który teraz kieruje się przeciwko nam!" Rzucił następny, skulił się, ujrzał nadlatujący granat rosyjski i zagrzebał się w błocie; uczuł podmuch wybuchu jak chlaśnięcie batem i plusk błota, które go uderzyło. Sięgnął za siebie i krzyknął:
– Jazda! Prędko! Dawaj! – A gdy ręka jego pozostała pusta, odwrócił głowę i spostrzegł, że nie było tu rekruta, a błoto na jego ręku to kawały ludzkiego mięsa. Zsunął się w dół, szukał, znalazł pas, wyrwał pozostałe dwa granaty, zauważył cienie pomykające nad brzegiem leja, skaczące, biegnące dalej; skulił się…
Читать дальше