– Granaty! – krzyknął Reinecke. Związał je w pęk, przewiesił sobie przez ramię i poczołgał się ku wejściu. Po następnej salwie wypełzł na zewnątrz, kryjąc się za bunkrem.
– Dwa karabiny maszynowe, ostrzeliwać czołgi! – rozkazał Rahe.
Usiłowali osłonić Reineckego, który chciał podkraść się z boku, aby pękiem granatów rozerwać gąsienice czołgów. Było to prawie beznadziejne przedsięwzięcie. Rozpoczął się nękający ogień rosyjskich karabinów maszynowych.
Po chwili jeden z czołgów przestał strzelać. Nikt nie zauważył eksplozji.
– Trafiony! – ryknął Immermann.
Karabiny maszynowe skierowały ogień na drugi czołg, który zawrócił i zniknął.
– Sześć przedarło się – krzyknął Rahe. – Będą tędy wracać. Wszystkie karabiny maszynowe – krzyżowy ogień. Musimy zatrzymać piechotę.
– Gdzie Reinecke? – spytał Immermann, gdy znów zdolni byli myśleć. Nikt nie wiedział. Reinecke nie wrócił.
Trzymali się przez całe popołudnie. Bunkry powoli rozsypywały się w proszek, ale z obu jeszcze strzelano, choć coraz rzadziej. Nie starczało amunicji. Żołnierze jedli konserwy i pili wodę z lejów. Hirschland dostał postrzał w dłoń.
Słońce paliło. Niebo pokrywały wielkie, lśniące chmury. Bunkier czuć było krwią i prochem. Leżące dokoła trupy pęczniały. Kto mógł, spał. Nie wiedzieli, czy już są odcięci, czy też jeszcze mają łączność.
Wieczorem ogień wzmógł się. Potem nagle zamilkł prawie zupełnie. Wypadli z bunkra, oczekując ataku. Nie nastąpił. Nie nastąpił przez dwie godziny. Te dwie spokojne godziny zżarły więcej ich energii niż bitwa.
O trzeciej nad ranem bunkier był już tylko masą skłębionej stali i betonu. Musieli go opuścić i wycofać się. Mieli sześciu zabitych i trzech rannych. Ranionego w brzuch wlekli jeszcze ze sobą kilkaset metrów; potem umarł.
Rosjanie znów atakowali. Kompania miała już tylko dwa karabiny maszynowe. Ostrzeliwali się, ukryci w leju. Potem cofnęli się dalej. Rosjanie uważali ich za silniejszych, niż byli w istocie; to ich uratowało. W czasie drugiego postoju padł Sauer. Dostał postrzał w głowę, zginął na miejscu. Trochę później, gdy biegł skulony, poległ Hirschland. Powoli obrócił się i znieruchomiał. Graeber zaciągnął go do leja. Hirschland osunął się i stoczył na dno. Pierś miał rozdartą pociskami. Obmacując go Graeber znalazł zakrwawiony portfel, który schował do kieszeni. Teraz nie trzeba już było pisać do jego matki, że żyje.
Dotarli do drugiej linii. Po jakimś czasie nadszedł rozkaz dalszego wycofania się. Kompanię zluzowano. Frontem stała się teraz druga linia.
Zebrali się o kilka kilometrów dalej. Kompania liczyła wtedy już tylko trzydziestu ludzi. Następnego dnia uzupełniona została do stu dwudziestu.
Graeber odnalazł Fresenburga w szpitalu polowym. Był to nędznie wyposażony barak. Fresenburg miał strzaskaną lewą nogę.
– Chcą ją amputować – powiedział. – Jakiś tam parszywy młodszy lekarz. Nic innego nie potrafi. Nie zgodziłem się i jutro mają mnie odtransportować. Lepiej, żeby najpierw obejrzał nogę jakiś bardziej doświadczony człowiek.
Leżał na łóżku polowym; druciany kosz chronił kolano. Łóżko stało koło otwartego okna. Widać było przez nie skrawek płaskiej równiny i łąkę kwitnącą czerwono, żółto i niebiesko. W pokoju śmierdziało. Stały tu jeszcze trzy łóżka.
– Co porabia Rahe? – spytał Fresenburg.
– Dostał postrzał w ramię. Kość nie uszkodzona.
– Jest w szpitalu?
– Nie. Został z kompanią.
– Tak sobie pomyślałem. – Fresenburg wykrzywił twarz. Jedna połowa uśmiechała się; druga, ta z blizną, pozostała drętwa. – Wielu nie chce wracać. Rahe też.
– Dlaczego?
– Zrezygnował. Stracił już nadzieję. I wiarę.
Graeber spojrzał na pergaminową twarz przyjaciela.
– A ty?
– Nie wiem. Najpierw z tym trzeba zrobić porządek. – Wskazał na druciany kosz.
Ciepły powiew z łąki wpadł przez okno.
– Dziwne, co? – odezwał się Fresenburg. – Gdy leżał śnieg, myśleliśmy, że w tym kraju nigdy nie nadejdzie lato. A potem nagle nadeszło. I od razu zbyt gorące.
– Tak.
– Jak było w domu?
– Nie wiem. Nie mogę tych rzeczy ze sobą pogodzić. Urlopu i tego, co jest tutaj. Dawniej potrafiłem, teraz już nie. To zbyt krańcowe. Sam już nie wiem, co jest rzeczywistością.
– Kto to wie?
– Sądziłem, że wiem. W domu wszystko wydaje się proste. Teraz już nic nie pojmuję. To zbyt krótko trwało i zbyt odległe od tego, co jest tutaj. W domu myślałem nawet, że nie będę już zabijał.
– Wielu już tak myślało.
– Tak. Bardzo cię boli?
Fresenburg potrząsnął głową.
– W tej budzie mają coś, czego się człowiek nie spodziewał: morfinę. Zrobiono mi zastrzyk, jeszcze działa. Bóle odczuwam, ale tak, jakby je miał ktoś inny. Pozostała mi jeszcze jedna lub dwie godziny do myślenia.
– Czy przyjedzie pociąg sanitarny?
– Jest tu sanitarka. Dowiezie nas do najbliższej stacji.
– Wkrótce żadnego z nas już tu nie będzie – powiedział Graeber. – Teraz i ty odchodzisz.
– Może wyłatają mnie jeszcze raz i wrócę.
Spojrzeli po sobie. Obaj wiedzieli, że to nieprawda.
– Chciałbym w to wierzyć – powiedział Fresenburg. – Przynajmniej jeszcze przez tę jedną lub dwie godziny, póki działa morfina. Życie bywa czasem diablo krótkie, co? A potem następuje inne, o którym zupełnie nic się nie wie. To moja druga wojna.
– Co będziesz później robił? Już wiesz? Fresenburg uśmiechnął się przelotnie.
– Nie wiem nawet, co tamci ze mną zrobią. Muszę najpierw odczekać. Nie myślałem, że się stąd wydostanę. Zawsze sądziłem, że tutaj już będzie ze mną koniec. A teraz trzeba się pogodzić z myślą, że jestem tylko kaleką. Nie wiem, czy to lepsze. Tamto wydawało się łatwiejsze. Człowiek skończyłby z tym całym świństwem i nic by go już nie obchodziło; zapłaciłby swoją cenę i miał spokój. A teraz znów trzeba zaczynać od początku. Człowiek łudzi się, że śmierć wszystko wymaże – i tak dalej. To nieprawda. Jestem zmęczony, Ernst. Spróbuję zasnąć, zanim poczuję, że jestem kaleką. Trzymaj się.
Wyciągnął rękę do Graebera.
– Ty także – powiedział Graeber.
– Oczywiście. Płynę teraz z prądem. Prymitywny pęd życia. Przedtem było inaczej. Ale może to było tylko oszustwo. Zawsze jednak tkwił w tym jeszcze jakiś ułamek skrytej nadziei. Ale to nic. Człowiek wciąż zapomina, że sam może ze sobą skończyć. Możliwość tę otrzymaliśmy w darze razem z naszym tak zwanym rozumem.
Graeber potrząsnął głową.
Fresenburg uśmiechnął się swym półuśmiechem.
– Masz rację – powiedział. – Tego nie zrobimy. Raczej postaramy się, aby to wszystko nigdy już nie mogło się powtórzyć. I aby to urzeczywistnić, gotów byłbym nawet ponownie chwycić za broń.
Głowa jego opadła na poduszkę. Wyglądał na bardzo wyczerpanego. Gdy Graeber znalazł się przy drzwiach, Fresenburg zamknął już oczy.
Graeber poszedł z powrotem do swojej wsi. Blada zorza wieczorna barwiła niebo. Deszcz przestał padać. Błoto wysychało. Na zapuszczonych polach wyrosły kwiaty i chwasty. Front huczał. Wszystko wydało się nagle bardzo obce i pozbawione wszelkiej więzi. Graeber znał to uczucie; często go doznawał, gdy budził się w nocy i nie wiedział, gdzie jest; zupełnie jakby wypadł z tego świata i bujał gdzieś samotnie w ciemności. Nie trwało to długo. Zawsze znajdował drogę powrotu; ale za każdym razem pozostawało dziwne, lekkie uczucie, że kiedyś nie odnajdzie już tej powrotnej drogi.
Читать дальше