– Żeby nas tylko nie wywieźli jak uchodźców! – powiedziała. – Słyszy się o tym różne historie. Baraki, mało jedzenia, a chłopi są skąpi i źli.
– Wszystko mi jedno! – odparła chuda dziewczyna. – Byle się stąd wydostać. Wszystko lepsze od śmierci. Obowiązani są zatroszczyć się o nas. Straciliśmy cały dobytek. Muszą się o nas zatroszczyć.
– Przed kilkoma dniami przejeżdżał tędy pociąg z uchodźcami z Nadrenii. Jak oni wyglądali! Jechali do Meklemburgii.
– Meklemburgia? Tam są bogaci chłopi.
– Bogaci chłopi! – Kobieta o końskiej twarzy zaśmiała się gniewnie. – Harować trzeba u nich, aż człowiekowi ręce odpadają. A w zamian dają tylko trochę jedzenia. Gdyby fuhrer o tym wiedział!
Graeber popatrzył na kobietę o końskiej twarzy i na chudą dziewczynę. Za nimi przez otwartą romańską kolumnadę przeświecała pierwsza zieleń katedralnego ogrodu. Narcyzy kwitły u stóp kamiennych posągów zdobiących krużganek. Drozd przysiadł na rzeźbie przedstawiającej biczowanie Chrystusa i śpiewał.
– Muszą nas bezpłatnie zakwaterować – oświadczyła chuda dziewczyna. – U takich, którzy mają dosyć. Jesteśmy ofiarami wojny!
Nadszedł zakrystian. Był to szczupły mężczyzna z obwisłym czerwonym nosem i opadającymi ramionami. Graeber nie mógł sobie wyobrazić, że człowiek ten ma odwagę ukrywać ludzi poszukiwanych przez gestapo.
Zakrystian wpuścił zebranych. Każdemu wręczył numerek na jego dobytek, a karteczki z tym samym numerem przyczepił do zawiniątek i walizek.
– Niech pan nie przychodzi zbyt późno wieczorem – powiedział do Graebera. – W kościele jest mało miejsca.
– Mało miejsca? – Kościół Św. Katarzyny był rozległym budynkiem.
– Tak. Nawy kościelnej nie wolno używać jako schronienia. Tylko pomieszczenia pod nią i boczne ganki.
– A gdzie śpią ludzie, którzy później przychodzą?
– W krużgankach, które się jeszcze uchowały. Niektórzy nocują w ogrodzie klasztornym.
– Czy pomieszczenia pod nawą kościelną chronią przed bombami?
Zakrystian łagodnie popatrzył na Graebera.
– Kiedy budowano ten kościół, nie myślano jeszcze o czymś podobnym. Było to w epoce mrocznego średniowiecza.
Twarz o czerwonym nosie, pozbawiona wszelkiego wyrazu, nawet najmniejszym drgnieniem nie zdradzała swych myśli.
“Zrobiliśmy wielkie postępy w maskowaniu się – pomyślał Graeber. – Niemal każdy z nas jest mistrzem".
Przez ogród i krużganki przeszedł na ulicę. Kościół był poważnie uszkodzony; jedna wieża zawaliła się i światło dzienne niemiłosiernie oświecało wnętrze, wycinając z mrocznej ciemności szerokie, jasne pasy. Część okien również była wytłuczona. Siedziały w nich wróble i ćwierkały. Sąsiadujące z kościołem seminarium duchowne leżało w gruzach. Tuż obok znajdował się schron przeciwlotniczy. Graeber wszedł do środka. Ta rozbudowana stara piwnica na wino należała dawniej do kościoła. Zachowały się tu jeszcze stojaki pod beczki. Powietrze było wilgotne, chłodne i aromatyczne. Zapach wina, który nagromadził się tu w ciągu stuleci, jak gdyby nadal triumfował nad zapachem strachu nocnych bombardowań. W głębi bunkra, na suficie z ciosowych głazów, spostrzegł Graeber kilka ciężkich żelaznych pierścieni. Przypomniał sobie, że miejsce to, nim zostało piwnicą na wino, było izbą tortur dla czarownic i kacerzy. Podciągano ich do góry za ręce, nogi obciążano żelazem i szarpano rozżarzonymi obcęgami dopóty, aż się przyznali. Następnie tracono ich w imię Boga i chrześcijańskiej miłości bliźniego. “Niewiele się zmieniło – pomyślał. – Katowskie pachołki w obozach koncentracyjnych mają wspaniałe wzory do naśladowania. A syn cieśli z Nazaretu – osobliwych następców".
Szedł przez Adlerstrasse. Była szósta wieczór. Cały dzień szukał jakiegoś pokoju, nic jednak nie znalazł. Zmęczony, postanowił na dzisiaj zrezygnować. Dzielnica była bardzo zniszczona, ruiny przy ruinach. Kroczył między nimi przygnębiony. Nagle ujrzał coś, co w pierwszej chwili wydało mu się złudzeniem. Pośród zniszczenia stał mały dom; stary, trochę pochylony, ale zupełnie nie uszkodzony. Otaczał go ogród z kilkoma zieleniejącymi drzewami i krzakami, wszystko nienaruszone. Graeber miał wrażenie, że napotkał oazę na pustyni ruin. Nad płotem ogrodu zieleniły się krzewy bzu, ani jedna łata parkanu nie była połamana. O dwadzieścia kroków dalej, po obu stronach, zaczynało się znów księżycowe pustkowie; ale ten mały stary ogród i ten mały stary dom ocalały jakimś cudem, który czasami towarzyszy zniszczeniu.
“Gospoda i restauracja Witte" – głosił napis nad wejściem.
Furtka do ogrodu stała otworem. Wszedł do środka. Nie zdziwiło go już, że ani jedna szyba w oknach nie jest wybita. Tak musiało być. Cud oczekuje zawsze u skraju rozpaczy. Brązowo-biały pies myśliwski leżał przed drzwiami i spał. Na grządkach kwitły narcyzy, fiołki i tulipany. Graeberowi wydawało się, że to wszystko już kiedyś widział, ale nie przypominał sobie, kiedy – prawdopodobnie bardzo dawno. A może tylko mu się śniło. Przestąpił próg.
Izba szynkowa była pusta. Na półkach stało jeszcze tylko parę kieliszków, ani jednej butelki. Kran do piwa lśnił czystością, ale sitko pod nim było suche. Pod ścianami stały krzesła i trzy stoły. Nad środkowym wisiał obraz przedstawiający tyrolski pejzaż z grającą na cytrze dziewczyną, nad którą nachyla się myśliwy. Nigdzie nie dostrzegł Graeber portretu Hitlera; wcale się go też nie spodziewał.
Weszła starsza kobieta. Miała na sobie spłowiałą niebieską bluzkę z wysoko podwiniętymi rękawami. Nie powiedziała: ,,Heil Hitler", powiedziała: “Dobry wieczór" – i doprawdy było w tym trochę z wieczoru. Po dniu wypełnionym uczciwą pracą życzyła dobrego wieczoru. “Tak niegdyś bywało" – pomyślał Graeber. Chciał się tylko czegoś napić, od kurzu ruin zaschło mu w gardle, ale teraz wydało mu się nagle bardzo ważne spędzić tu wieczór z Elżbietą. Czuł, że będzie to dobry wieczór, poza obrębem ciemnego kręgu, który otaczał zaczarowany ogród aż po horyzont.
– Czy można by u pani zjeść kolację? – zapytał.
Kobieta zawahała się.
– Mam kartki – powiedział szybko. – Byłoby cudownie, gdybyśmy mogli tu z żoną zjeść kolację. Może nawet w ogrodzie. To jeden z ostatnich dni mojego urlopu. Mam kartki żywnościowe dla nas obojga. Jeśli pani chce, przyniosę konserwy na wymianę.
– Mamy tylko zupę z soczewicy. W zasadzie nie wydajemy już posiłków.
– Zupa z soczewicy, to wspaniale. Dawno już jej nie jadłem.
Kobieta uśmiechnęła się. Był to spokojny uśmiech, który zdawał się powstawać sam przez się.
– Jeśli to panu wystarczy, proszę przyjść. Będziecie państwo mogli siedzieć w ogrodzie, jeśli zechcecie. Albo tu, gdy zrobi się chłodniej.
– W ogrodzie. Jest jeszcze dość widno. Możemy przyjść o ósmej?
– Kiedy pan zechce. Na zupę z soczewicy nie trzeba przychodzić tak punktualnie.
Pod tabliczką na domu rodziców tkwił list. Był to list od jego matki. Przesłano go z frontu. Graeber rozerwał kopertę. List był krótki. Matka pisała, że ojciec i ona następnego dnia opuszczą miasto z transportem. Nie wie jeszcze dokąd. Niech się jednak nie trwoży. To tylko ze względów bezpieczeństwa.
Spojrzał na datę. Matka pisała na tydzień przed jego urlopem. O nalotach nie wspominała ani słowa; była ostrożna, bała się cenzury. Wydawało się nieprawdopodobne, że dom został zbombardowany właśnie ostatniego wieczoru. Zapewne nastąpiło to wcześniej; inaczej nie wyznaczono by ich do transportu.
Читать дальше