Powoli złożył list i schował do kieszeni. A więc jego rodzice żyją! Był teraz tego pewny, o ile w ogóle można czegokolwiek być pewnym! Obejrzał się. Coś niby falista ściana ze szkła zapadała się przed nim w ziemię, a Hakenstrasse wyglądała nagle tak, jak wszystkie inne zbombardowane ulice. Strach i męka otaczające dom numer osiemnaście rozwiały się bezgłośnie. Nic więcej już tu nie było prócz gruzów i ruin, tak jak wszędzie.
Odetchnął głęboko. Nie czuł radości, tylko wewnętrzne wyzwolenie. Ciężar, który go wciąż i wszędzie przytłaczał, został nagle zdjęty z jego ramion. Nie myślał o tym, że w czasie urlopu nie zobaczy już chyba rodziców; długa niepewność grzebała tę nadzieję. Wystarczało mu, że żyją. Żyją – tym samym coś się zakończyło, a on był wolny.
W czasie ostatniego nalotu na Hakenstrasse padło kilka bomb. Dom, z którego został tylko fronton, zawalił się. Drzwi z “dziennikiem ruin" ustawiono teraz nieco dalej, między rumowiskiem. Graeber zastanawiał się właśnie, co się stało ze zwariowanym komendantem obrony przeciwlotniczej, gdy go ujrzał nadchodzącego z przeciwnej strony.
– Nasz żołnierz! – powiedział komendant. – Wciąż jeszcze tutaj!
– Tak. Pan także, jak widzę!
– Znalazł pan swój list?
– Owszem.
– Przyszedł wczoraj po południu. Teraz już chyba można skreślić pana z drzwi? Miejsce jest nam pilnie potrzebne. Czeka na nie pięć zgłoszeń.
– Jeszcze nie – powiedział Graeber. – Za parę dni.
– Najwyższy czas – oświadczył komendant tak ostro i surowo jak nauczyciel przemawiający do nieposłusznego dziecka. – Mieliśmy do pana wiele cierpliwości.
– Czy pan jest redaktorem tej gazety?
– Komendant obrony przeciwlotniczej jest wszystkim. Pilnuje porządku. Mamy tu pewną wdowę, której troje dzieci zaginęło w czasie ostatniego nalotu. Pańskie miejsce potrzebne nam na jej ogłoszenie.
– Więc niech pan je zajmie. Poczta przychodzi do mnie, jak widzę, i tak pod adresem tamtej ruiny.
Komendant odczepił z drzwi kartkę i oddał Graeberowi. Ten chciał ją podrzeć, lecz komendant przytrzymał go za rękę.
– Zwariował pan, żołnierzu? Tego nie wolno niszczyć. W ten sposób można zniszczyć własne szczęście. Raz uratowani, zawsze będą uratowani, jak długo zachowa pan tę kartkę. Doprawdy, pan jest jeszcze początkujący!
– Tak – powiedział Graeber, złożył kartkę i schował. – Chciałbym też nim pozostać, jak długo się da. Gdzie pan teraz mieszka?
– Musiałem się przeprowadzić. Znalazłem komfortowy loch piwniczny. Mieszkam tam jako sublokator mysiej rodziny. Bardzo interesujące.
Graeber popatrzył na niego. Wychudła twarz starego nic nie zdradzała.
– Mam zamiar założyć stowarzyszenie – oświadczył komendant. – Stowarzyszenie ludzi, których rodziny zostały zasypane. Musimy się trzymać razem, inaczej miasto nic nie zrobi. Każde miejsce, gdzie leżą zasypani, powinno być przynajmniej pobłogosławione przez księdza, żeby to była poświęcona ziemia. Rozumie pan?
– Tak, rozumiem.
– No więc. Są ludzie, którzy uważają to za niedorzeczność. Pan, oczywiście, nie ma już teraz powodów, aby zostać naszym członkiem. Dostał pan swój przeklęty list.
Jego wynędzniała twarz zmieniła się. Rozdarł ją wyraz nieopanowanego bólu i wściekłości. Odwrócił się gwałtownie i oddalił ciężko stąpając.
Graeber popatrzył za nim, po chwili zaś ruszył dalej. Postanowił nie mówić Elżbiecie, że jego rodzice żyją.
Szła sama przez plac, mała i zupełnie zagubiona. O zmierzchu plac przed fabryką wydawał się większy niż zazwyczaj, a stojące w głębi niskie budynki jeszcze bardziej surowe i beznadziejne.
– Dostałam urlop – powiedziała bez tchu. – Już znowu.
– Na jak długo?
– Trzy dni. Trzy ostatnie dni.
Zamilkła. Oczy jej przepełniły się łzami.
– Wytłumaczyłam im dlaczego. Natychmiast dali mi te trzy dni. Może każą mi je później odpracować, ale to obojętne. Wszystko jest obojętne, co będzie potem. Nawet lepiej, jeśli będę miała dużo pracy…
Graeber nie odpowiedział. Jak ciemny meteor uderzyła nagle i w niego świadomość, że muszą się rozstać. Wiedział o tym przez cały czas, jak wie się o wielu rzeczach, nie zdając sobie sprawy z ich znaczenia i nie odczuwając ich w pełni. Tyle jeszcze dzieliło go od tej chwili. Teraz świadomość rozstania pojawiła się nagle, wielka i pełna zgrozy, i rozsiewała blade, przenikliwe, trupie światło – jak promienie Roentgena, które przenikają wdzięki i powab życia, pozostawiając tylko nędzną resztę i przymus.
Spojrzeli po sobie. Oboje odczuwali to samo. Stali na pustym placu, patrzyli na siebie i każde z nich wiedziało, jak drugie cierpi. Zdawało im się, że zataczają się, targani burzą, ale stali bez ruchu. Rozpacz, przed którą bezustannie uciekali, wreszcie ich dopadła i teraz ujrzeli siebie takimi, jakimi będą naprawdę: Graeber widział Elżbietę samotną, w fabryce, w schronie lub w jakimś pokoju, wyczekującą bez wielkiej nadziei; a ona widziała jego, jak powraca w niebezpieczeństwo, do walki za sprawę, w którą już nie wierzy. Rozpacz wstrząsała nimi, a jednocześnie runęła na nich, jak ulewa, zgubna tkliwość, której nie mogli się poddać, czuli bowiem, że ich zmiażdży, jeśli jej ulegną. Byli bezradni. Nic nie mogli uczynić. Musieli czekać, aż sfolguje.
Graeber miał wrażenie, że minęła cała wieczność, nim zdołał przemówić. Spostrzegł, że w oczach Elżbiety nie ma już łez. Nie poruszała się, łzy jak gdyby spłynęły do wewnątrz.
– Więc jeszcze kilka całych dni spędzimy razem – powiedział.
Uśmiechnęła się z wysiłkiem.
– Tak. Począwszy od jutrzejszego wieczoru.
– Wspaniale. To tak, jakbyśmy mieli jeszcze kilka tygodni, licząc po staremu, kilka tygodni, w których miałabyś wolne tylko wieczory.
– Tak.
Poszli dalej. W pustych otworach okiennych wypalonego domu wisiała resztka zorzy wieczornej jak zapomniana zasłona.
– Dokąd idziemy? – spytała Elżbieta. – I gdzie będziemy spali?
– W krużgankach kościoła. Albo w ogrodzie klasztornym, jeśli będzie dosyć ciepło. A teraz idziemy na zupę z soczewicy.
Między ruinami wyłoniła się restauracja Witte. Graeberowi wydawało się przez chwilę dziwne, że jeszcze nie zniknęła. Było to tak nieprawdopodobne jak fatamorgana. Podeszli do furtki.
– Co ty na to powiesz? – spytał.
– Wygląda jak oaza pokoju, którą ominęła wojna.
– Prawda? I niech tak zostanie jeszcze przez dzisiejszy wieczór.
Z kwietników unosił się silny zapach ziemi. Ktoś je niedawno podlewał. Wokół domu biegał pies myśliwski merdając ogonem. Oblizywał pysk, jakby się właśnie nażarł.
Pani Witte w białym fartuchu wyszła im naprzeciw.
– Chcą państwo zostać w ogrodzie?
– Tak – odparła Elżbieta. – I chętnie bym się umyła, jeśli to możliwe.
– Oczywiście.
Pani Witte zaprowadziła Elżbietę po schodkach na górę. Graeber przeszedł obok kuchni do ogrodu. Przygotowano tu dla nich dwa krzesła i stół nakryty obrusem w biało-czerwoną kratę. Stały na nim szklanki, talerze i lekko spotniała karafka z wodą. Spragniony wypił szklankę wody. Była zimna i smakowała mu bardziej od wina. Ogród okazał się większy, niż to wyglądało z zewnątrz. Krzewy białego i niebieskiego bzu oraz kilka starych drzew okrytych młodym listowiem otaczało niewielki trawnik pełen świeżej zieleni.
Elżbieta wróciła.
– Jakim cudem to znalazłeś?
– Przypadkiem. Jakże inaczej można odkryć coś podobnego?
Читать дальше