W ciemności dostrzegł dwie postacie. Skradał się za nimi, jak mógł najciszej. Nie włożył butów. Mimo to o kilka metrów dalej potrącił luźno wystający kawałek muru, który od razu się oberwał. Graeber skulił się. Jedna z postaci zawróciła.
– Jest tam kto? – Był to głos Pohlmanna.
Graeber podniósł się.
– To ja, panie profesorze, Ernst Graeber.
– Graeber? Co się stało?
– Nic. Tylko zostaliśmy zbombardowani i nie wiedzieliśmy, dokąd się udać. Myślałem, że może pan nas przyjmie na jedną lub na dwie noce.
– Kogo?
– Moją żonę i mnie. Ożeniłem się przed kilkoma dniami.
– Zapewne, zapewne – Pohlmann zbliżył się. W ciemności twarz jego połyskiwała bardzo blado. – Czy pan mnie widział, gdy wracałem?
Graeber zawahał się przez sekundę.
– Tak – powiedział wreszcie. Nie miało sensu zachowywać zbędnej ostrożności ani ze względu na Elżbietę, ani też na tamtego mężczyznę, który przyczaił się teraz gdzieś w ruinach.
– Tak – powtórzył. – Może mi pan ufać.
Pohlmann potarł czoło.
– Oczywiście, oczywiście. – Wahał się przez chwilę. – Pan widział, że nie byłem sam?
– Tak.
Pohlmann jak gdyby się zdecydował.
– A więc… niech pan idzie. Na noc, powiedział pan. Nie mam wiele miejsca, ale… przede wszystkim chodźmy stąd.
Skręcili za róg.
– Wszystko w porządku – powiedział Pohlmann w ciemność.
Jakiś mężczyzna wynurzył się z ruin. Pohlmann otworzył drzwi i wpuścił Graebera i tamtego do mieszkania. Potem zamknął od wewnątrz.
– Gdzie jest pańska żona?
– Śpi na dworze. Przynieśliśmy pościel i sporządziliśmy sobie coś w rodzaju namiotu.
Pohlmann zatrzymał się w ciemności.
– Muszę pana uprzedzić. Jeśli was tu znajdą, może to być bardzo niebezpieczne.
– Wiem o tym.
Pohlmann chrząknął.
– Niebezpieczne z mojego powodu. Jestem podejrzany.
– To właśnie miałem na myśli.
– Brał pan także pod uwagę pańską żonę?
– Tak – odparł Graeber po chwili.
Drugi mężczyzna stał za Graeberem w milczeniu. Teraz słychać było, jak oddycha. Pohlmann ruszył przodem, a gdy drzwi zamknięto i zaciągnięto zasłony, zapalił maleńką lampkę.
– Nie należy wymieniać nazwisk – powiedział. – Lepiej, gdy się ich nie zna, nie można wtedy nic zdradzić. Ernst i Józef – to wystarczy. Wydawał się bardzo wyczerpany. Józef był mężczyzną mniej więcej czterdziestoletnim, o pociągłej, żydowskiej twarzy. Robił wrażenie zupełnie spokojnego i uśmiechał się do Graebera. Powoli otrzepał ubranie z wapiennego pyłu.
– U mnie nie jest już bezpiecznie – powiedział Pohlmann i usiadł. – Mimo to Józef musi tu dzisiaj zostać. Mieszkanie, w którym był wczoraj, już nie istnieje. W ciągu dzisiejszego dnia poszukamy czegoś innego. Tutaj już nie jest bezpiecznie, Józefie. Tylko dlatego.
– Wiem – odparł Józef. Miał głos bardziej głęboki, niż można się było spodziewać.
– A pan? – spytał Pohlmann Graebera. – Pan wie, że jestem podejrzany, i wie pan także, co to znaczy, jeśli zastaną pana w nocy u kogoś, kto jest podejrzany, w towarzystwie kogoś, kto jest poszukiwany.
– Tak.
– Przypuszczam, że dzisiejszej nocy nic się nie stanie. W mieście panuje zbyt wielki rozgardiasz. Ale nigdy nie wiadomo. Chce pan zaryzykować?
Graeber milczał. Pohlmann i Józef spojrzeli po sobie.
– Ja sam nie mam nic do stracenia – powiedział Graeber. – Za kilka dni i tak wracam na front. Co innego moja żona. Ona tu pozostaje. Nad tym się nie zastanowiłem.
– Nie powiedziałem tego, aby pana odprawić.
– Wiem.
– Możecie jako tako przenocować na dworze? – spytał Józef.
– Owszem. Jesteśmy zabezpieczeni przed deszczem.
– Lepiej więc tam zostańcie. W ten sposób nie będziecie mieli z nami nic wspólnego. Jutro wczesnym rankiem wstawi pan tu swoje rzeczy. O to panu przecież głównie chodzi, prawda? Chociaż może je pan zostawić także w kościele Św. Katarzyny. Tamtejszy zakrystian pozwala, to porządny człowiek. Kościół jest częściowo zburzony, ale podziemne krypty zachowały się jeszcze. Niech pan tam zaniesie swoje rzeczy. W ten sposób będzie pan mógł w ciągu dnia swobodnie szukać jakiegoś mieszkania.
– On ma chyba rację, Ernst – powiedział Pohlmann. – W tych sprawach Józef orientuje się lepiej niż my.
Graeber poczuł nagłą falę sympatii do tego utrudzonego starego człowieka, który mu teraz, jak przed wielu laty, znowu mówił po imieniu.
– Ja też tak sądzę – powiedział. – Bardzo mi przykro, że pana przestraszyłem.
– Jeśli będzie pan czegoś potrzebował, niech pan przyjdzie jutro rano. Proszę zapukać dwa razy długo i dwa razy krótko. Ale nie głośno, już ja usłyszę.
– Dobrze, dziękuję.
Graeber poszedł z powrotem. Elżbieta spała jeszcze. Przebudziła się tylko na chwilę, gdy się kładł, i zaraz znowu zasnęła.
Obudziła się o szóstej. Na ulicy turkotał przejeżdżający wóz. Przeciągnęła się.
– Spałam cudownie. Gdzie jesteśmy?
– Na Jahnplatz.
– Aha! A gdzie spędzimy dzisiejszą noc?
– Zobaczymy w ciągu dnia.
Położyła się z powrotem. Szczeliną między płachtą brezentową a płaszczem wpadała smuga chłodnego porannego światła. Ptaki świergotały. Elżbieta odchyliła płaszcz. Poranne niebo było żółte i błyszczące.
– Cygańskie życie – powiedziała. – Pełne przygód.
– Tak – odparł Graeber. – Potraktujmy je w ten sposób. W nocy widziałem się jeszcze z Pohlmannem. Możemy go zbudzić, jeśli będziemy czegoś potrzebowali.
– Niczego nam nie potrzeba. Czy mamy jeszcze kawę? Chyba możemy tutaj gotować.
– To na pewno zabronione, jak wszystko, co rozsądne. Ale nic to nas nie obchodzi, jesteśmy Cyganami.
Elżbieta rozczesywała włosy.
– W misce za domem jest czysta woda deszczowa – powiedział Graeber. – Wystarczy, aby się trochę obmyć.
Elżbieta włożyła żakiet.
– Pójdę tam. Czuję się jak na wsi. Woda z pompy. Dawniej uważano, że to romantyczne, prawda?
Graeber zaśmiał się.
– Ja jeszcze teraz uważam to za romantyczne w porównaniu z naszym życiem w Rosji. Wszystko zależy od tego, z czym się porównuje.
Zwinął pościel, potem zapalił kuchenkę spirytusową i postawił na niej menażkę z wodą. Nagle przypomniał sobie, że nie zabrał z mieszkania kartek żywnościowych. Elżbieta właśnie powróciła. Jej twarz była pogodna i młoda.
– Masz przy sobie swoje kartki żywnościowe? – spytał.
– Nie. Leżały w biurku koło okna. W małej przegródce.
– Do diabła, zapomniałem je zabrać. Że też o tym nie pomyślałem! Miałem przecież dosyć czasu.
– Pamiętałeś o całej masie ważniejszych rzeczy. Na przykład o mojej złocistej sukni. Po prostu złożymy dzisiaj wniosek o nowe kartki. Często się teraz zdarza, że giną w ogniu.
– To może potrwać całą wieczność. Pedanterią niemieckiego urzędnika nie wstrząśnie nawet koniec świata.
Elżbieta roześmiała się.
– Zwolnię się na godzinę z fabryki, żeby to załatwić. Dozorca wyda mi zaświadczenie, że zostałam zbombardowana.
– Masz zamiar iść dzisiaj do fabryki?
– Muszę. Zbombardowane mieszkanie nie jest usprawiedliwieniem; to stało się już rzeczą codzienną.
– Z największą chęcią podpaliłbym tę przeklętą fabrykę.
– Ja również. Ale wtedy wysłano by nas gdzie indziej, gdzie jest jeszcze gorzej. Nie chciałabym robić amunicji.
Читать дальше