Graeber spojrzał na mężczyznę; był chudy i łysy.
– Myślałem, że to kwestia przypadku, nie moralności.
– To kwestia sprawiedliwości. Jeśli pan wie, co to znaczy!
– Niezbyt dokładnie. Ale nie moja w tym wina. – Graeber uśmiechnął się złośliwie. – Ma pan widocznie ciężkie życie, jeśli pan jeszcze w to wierzy. Nalać panu wódki? To bardziej pomaga niż oburzanie się.
– Dziękuję! Niech pan sobie zatrzyma swoją wódkę! Będzie panu potrzebna, kiedy się pańska buda zawali.
Graeber odstawił butelkę.
– Może pójdziemy o zakład, że się nie zawali.
– Co?
– Pytam, czy chce się pan o to założyć?
Elżbieta roześmiała się. Mężczyzna z łysiną był oburzony.
– Pan chce iść o zakład, lekkomyślny durniu? A pani jeszcze się z tego śmieje? Doprawdy, daleko zaszliśmy!
– Dlaczego nie miałaby się śmiać? – spytał Graeber. – Lepiej śmiać się niż płakać. Zwłaszcza że ani jedno, ani drugie nic nie pomoże.
– Powinniście się modlić!
Ściana górnego piętra runęła do środka i przebiła strop nad mieszkaniem Elżbiety. Pani Lieser szlochała spazmatycznie pod swoim parasolem. Rodzina przy kuchennym stole gotowała kawę zbożową na maszynce spirytusowej. Kobieta w czerwonym pluszowym fotelu rozpostarła gazety na oparciach, aby osłonić fotel przed deszczem. Dziecko w kołysce krzyczało.
– Oto koniec naszej dwutygodniowej przystani – powiedział Graeber.
– To sprawiedliwość! – oświadczył łysy z satysfakcją.
– Trzeba się było założyć, byłby pan wygrał.
– Nie jestem materialistą, młody człowieku.
– Dlaczego więc lamentuje pan z powodu mieszkania?
– To był mój dom. Nie rozumie pan?
– Nie, nie rozumiem. Niemiecka Rzesza zbyt wcześnie uczyniła ze mnie podróżnika.
– Powinien pan być za to wdzięczny. – Łysy przejechał ręką po ustach i przełknął ślinę. – Zresztą, teraz nie miałbym nic przeciwko szklance wódki.
– Ale teraz już pan nie dostanie. Lepiej niech się pan pomodli.
Płomienie buchały z pokoju pani Lieser.
– Biurko się pali – szepnęła Elżbieta. – Biurko denuncjantki z całą zawartością.
– Miejmy nadzieję. Wylałem na nie butelkę nafty. Co teraz zrobimy?
– Poszukamy sobie jakiegoś schronienia. A jeśli nic nie znajdziemy, prześpimy się gdziekolwiek na ulicy.
– Na ulicy albo w parku. – Graeber popatrzył na niebo. – Od deszczu mamy płachtę brezentową. Nie najlepsza to ochrona, ale może znajdziemy jakiś daszek. Co zrobimy z fotelem i książkami?
– Zostawimy je tutaj. Jeżeli jutro rano jeszcze tu będą, pomyślimy, co dalej z nimi robić.
Graeber zarzucił na ramiona tornister i tłumok z pościelą. Elżbieta wzięła walizki.
– Daj mi je – powiedział. – Jestem przyzwyczajony do dźwigania.
Górne piętra obu sąsiednich domów runęły. Płonące kawałki drzewa rozprysnęły się na wszystkie strony. Pani Lieser pisnęła i podskoczyła; rozżarzony węgielek przeleciał nad odgrodzoną ulicą i trafił ją w twarz. Teraz | płomienie trysnęły także z pokoju Elżbiety. Potem zerwał się sufit.
– Możemy iść – powiedziała Elżbieta.
Graeber popatrzył na okno.
– To były dobre dni.
– Najlepsze. Ale już chodźmy.
Blask ognia czerwono oświecał twarz Elżbiety. Szli między krzesłami. Większość ludzi siedziała w milczeniu, zrezygnowana. Jakiś mężczyzna położył obok krzesła paczkę książek i czytał. Dwoje przytulonych do siebie staruszków przycupnęło na bruku. Nakryli się peleryną i wyglądali jak smutny nietoperz o dwóch głowach.
– To jednak dziwne, jak łatwo człowiek rozstaje się z czymś, o czym wczoraj jeszcze myślał, że nie będzie mógł się od tego oderwać – powiedziała Elżbieta.
Graeber raz jeszcze spojrzał za siebie. Piegowaty chłopiec, który zabrał filiżankę, rozsiadł się w biedermeierowskim fotelu.
– Ukradłem teczkę pani Lieser, podczas gdy ona biegała tam i z powrotem. Pełno w niej papierów. Rzucimy ją gdzieś w ogień. Może uratuje to kogoś przed obozem koncentracyjnym.
Elżbieta skinęła głową. Nie obejrzała się już.
Graeber długo pukał. Wreszcie potrząsnął drzwiami. Nikt nie otwierał. Wrócił do Elżbiety.
– Pohlmanna nie ma w domu. Albo nie chce nikomu otwierać.
– Może już tu nie mieszka?
– Dokąd miałby się przenieść? Nigdzie nie ma miejsca. Przekonaliśmy się o tym w ciągu ostatnich trzech godzin. Możliwe tylko… – Graeber ponownie podszedł do drzwi. – Nie, gestapo tu nie było, wówczas inaczej by wszystko wyglądało. Co mamy robić? Chcesz iść do schronu?
– Nie. Czy nie możemy tu gdzieś zostać?
Graeber rozejrzał się badawczo. Zapadła noc, a na tle posępnej czerwieni nieba sterczały czarne i zębate ruiny.
– Tutaj zachował się kawałek sufitu – powiedział. – Pod spodem jest sucho. Jedną stronę mógłbym zawiesić płachtą brezentową, a drugą płaszczem.
Wyciągnął bagnet i opukał ów kawałek sufitu. Trzymał się. Graeber poszukał w ruinach i znalazł kilka żelaznych prętów, które wbił w ziemię. Na nich rozwiesił płachtę brezentową.
– To jest zasłona. Płaszcz z drugiej strony stworzy z tego coś w rodzaju namiotu. Co o tym sądzisz?
– Mam ci pomóc?
– Nie. Uważaj na rzeczy, to wystarczy.
Oczyścił podłogę z gruzu i kamieni. Potem wniósł walizki i rozłożył pościel. Tornister ustawił u wezgłowia.
– Teraz mamy schronienie – powiedział. – Mieszkałem już gorzej. Ty chyba jeszcze nie.
– Najwyższy czas, żebym się przyzwyczaiła.
Graeber wypakował płaszcz deszczowy Elżbiety, kuchenkę spirytusową i butelkę spirytusu.
– Chleb mi ukradli. Ale w tornistrze pozostało jeszcze trochę konserw.
– Czy mamy coś, w czym moglibyśmy gotować?
– Moją menażkę. A wody deszczowej jest wszędzie dosyć. Mamy też resztkę wódki. Dodam do niej wrzątku i przyrządzę ci coś w rodzaju grogu. To chroni przed przeziębieniem.
– Wolę samą wódkę.
Graeber zapalił kuchenkę spirytusową. Słabe niebieskie światło rozjaśniło namiot. Otworzyli puszkę z fasolką, podgrzali ją i zjedli z resztą kiełbasy, którą dostali od świadka ślubnego, Klotza.
– Zaczekamy jeszcze na Pohlmanna czy pójdziemy spać? – spytał Graeber.
– Kładźmy się, jestem zmęczona.
– Musimy spać w ubraniach. Potrafisz?
– Jestem dostatecznie zmęczona.
Elżbieta zdjęła pantofle i postawiła je obok tornistra, aby ich nikt nie ukradł. Zwinęła pończochy i schowała do kieszeni. Graeber nakrył ją.
– Jak się czujesz?
– Jak w hotelu.
Położył się obok niej.
– Martwisz się z powodu mieszkania?
– Nie. Liczyłam się z tym od pierwszych nalotów. Wtedy się martwiłam. Wszystko, co było potem, to darowany czas.
– Słusznie. Ale czy zawsze można tak trzeźwo żyć, jak to sobie człowiek postanawia?
– Nie wiem – mruczała sennie, przytulona do jego ramienia. – Może, gdy już nie ma nadziei. Ale teraz wszystko jest inaczej.
Spała, oddychając regularnie i spokojnie. Graeber leżał jeszcze jakiś czas, czuwając. Myślał o tym, że nieraz na froncie, kiedy mówiło się o nieosiągalnych marzeniach, jednym z nich było właśnie to – dach nad głową, posłanie, kobieta i spokojna noc.
Zbudziły go czyjeś ostrożne kroki skrzypiące po gruzie. Bezszelestnie wysunął się spod kołdry. Elżbieta poruszyła się przez sen. Graeber wyjrzał za płachtę brezentową. Mógł to być Pohlmann, ale równie dobrze złodzieje lub gestapo – przychodzili zazwyczaj o tej porze. Jeśli to gestapo, należy uprzedzić Pohlmanna, by nie wracał do domu.
Читать дальше