– Leć do najbliższego schronu! – zawołał. – Gdzie twoi rodzice? Dlaczego cię tu zostawili?
Dziewczynka nawet nie podniosła głowy i coraz mocniej tuliła się do ściany. Graeber spostrzegł nagle komendanta obrony przeciwlotniczej, który bezgłośnie krzyczał coś do niego. Graeber odkrzyknął mu, sam siebie nie słysząc. Tamten krzyczał bezgłośnie nadal i dawał jakieś znaki. Graeber machnął ręką i wskazał na dzieci. Była to niesamowita pantomima. Komendant usiłował zatrzymać go jedną ręką, a drugą pochwycił dzieci. Graeber wyrwał się. W panującym tumulcie miał przez chwilę uczucie, że nic nie waży i może robić gigantyczne skoki, a zaraz potem jakby był z miękkiego ołowiu i olbrzymie młoty rozbijały go na miazgę.
Szafa z otwartymi drzwiami pożeglowała nad nim niby niezgrabny, przedpotopowy ptak. Potężny prąd powietrza chwycił go i wcisnął w wir, z ziemi trysnęły płomienie, jaskrawa żółtość zalała niebo, spłonęła w jeszcze intensywniejszą biel i runęła w dół jak oberwanie chmury. Graeber oddychał ogniem, w płucach czuł żar, upadł, wcisnął głowę w ramiona, wstrzymał oddech, aż głowa zdawała się pękać. Spojrzał w górę: do załzawionych, piekących oczu napływał powoli obraz, nabierał kształtu i wyostrzał się. Rozdarta, poplamiona ściana zawaliła się nad jakimiś schodami, a na schodach, nadziane na strzaskane stopnie, leżało ciało pięcioletniej dziewczynki w wysoko zadartej, krótkiej kraciastej spódniczce; gołe, rozrzucone nogi, ramiona rozłożone, jakby została ukrzyżowana, pierś przeszyta kawałkiem żelaznej poręczy, której drugi koniec sterczał jej z pleców. Obok niej, jakby miał o wiele więcej stawów niż za życia, leżał komendant obrony przeciwlotniczej, z urwaną głową, zwiotczały i prawie nie spływający już krwią, skurczony, z nogami zarzuconymi na ramiona, jak martwy człowiek-wąż. Niemowlęcia nie było widać. Zapewne ciśnięte zostało gdzieś w huragan, który teraz zawracał, gorący i płomienisty, gnając przed sobą ogień. Graeber usłyszał czyjś krzyk:
– Świnie! Świnie! Przeklęte świnie! – Spojrzał w niebo, obejrzał się i zdał sobie sprawę, że to on sam tak krzyczał.
Zerwał się i pobiegł dalej. Nie wiedział, w jaki sposób dotarł do placu, gdzie znajdowała się fabryka. Wydawała się nietknięta; tylko po prawej stronie widniał świeży lej. Ani jeden z niskich, szarych budynków nie był trafiony. Zatrzymał go wartownik fabryczny.
– Moja żona tu jest! – krzyknął Graeber. – Puśćcie mnie do środka!
– Nie wolno! Idź pan do najbliższego schronu, tam po drugiej stronie. U wylotu ulicy.
– Do diabła, wszystko w tym kraju zabronione!
– Usuń się albo…
Wartownik pokazał w głąb podwórza. Stał tam niski, mały bunkier z żelazobetonu.
– Karabiny maszynowe! I straż! Tacy sami zasrani żołnierze jak i ty! Wejdź, jeśli chcesz, ty bałwanie! Zacznij wojnę domową! Tylko ciebie tu jeszcze brakowało!
Graeber nie czekał na dalsze wyjaśnienia; karabin maszynowy panował nad całym podwórzem.
– Straż! – powiedział wściekły. – Po co? Niedługo pilnować będziecie własnego gówna. Macie tu przestępców? Czego tu pilnujecie, tych waszych przeklętych płaszczy wojskowych?
– Więcej, niż ci się zdaje! – odparł tamten pogardliwie. – Nie tylko płaszcze wojskowe tu robimy! I nie tylko kobiety są tu zatrudnione. W zakładach amunicyjnych pracuje kilkuset więźniów z obozu koncentracyjnego. Zrozumiałeś wreszcie, ty frontowy ciołku?
– Tak. A jakie macie schrony?
– Co mnie obchodzą schrony? Ja muszę stać na ulicy. A co będzie z moją żoną w mieście?
– Czy wasze schrony są bezpieczne?
– Oczywiście. Przecież ludzie potrzebni są w fabryce. A teraz zmykaj! Nikomu nie wolno być na ulicy! Ci w głębi już coś zmiarkowali. Polują na sabotażystów!
Ciężkie wybuchy ustały. Tylko ogień artylerii przeciwlotniczej szalał nadal. Graeber przebiegł na ukos przez plac. Nie poszedł do najbliższego schronu, lecz przykucnął w świeżym leju na skraju placu. Wypłoszył go stamtąd straszliwy duszący smród. Wygramolił się na krawędź i leżał tam obserwując fabrykę.
“To jest inna wojna – pomyślał. – Na froncie żołnierz musi uważać tylko na siebie, a jeśli ma brata w tej samej kompanii, to już wiele; ale tutaj każdy ma rodzinę i strzały wymierzone są nie tylko w niego; trafić mogą każdego z bliskich. To jest podwojona, potrojona, udziesięciokrotniona wojna". Stanęły mu przed oczyma zwłoki pięcioletniej dziewczynki, a potem inne, niezliczone; pomyślał o rodzicach, o Elżbiecie i poczuł skurcz nienawiści do ludzi, którzy to sprawili. Nienawiść ta nie zatrzymywała się na granicy jego kraju i daleka była od wszelkich rozważań i sprawiedliwości.
Zaczęło padać. Krople spływały przez cuchnące, zgwałcone powietrze jak srebrzyste strugi łez. Rozpryskiwały się o ziemię, zostawiając na niej ciemne plamy. Potem nadleciały nowe eskadry bombowców.
Miał wrażenie, że ktoś rozdziera mu pierś. Huk przekształcił się w metaliczne szaleństwo, potem część fabryki, czarna na tle wachlarzowato płonącego światła, uniosła się w powietrze i rozprysła, jakby jakiś olbrzym, bawiąc się pod ziemią, rzucał wysoko w górę zabawkami.
Graeber wpatrywał się w ogień, który wystrzelił białym, żółtym i zielonym płomieniem. Potem pobiegł z powrotem do bramy fabryki.
– Czego tu znowu chcesz? – wrzasnął wartownik. – Nie widzisz, że w nas rąbnęli?
– Gdzie? W którą część? W oddział płaszczy?
– Płaszcze! Bzdura! Oddział płaszczy jest dalej, w głębi.
– Na pewno? Moja żona…
– Pocałuj mnie w dupę razem z twoją żoną! One są wszystkie w schronie! Mamy tu kupę rannych i zabitych! Daj mi spokój!
– Jak to rannych i zabitych? Przecież wszyscy są w schronie?
– Ale nie ci! To więźniowie. Oni nie są w schronie, to chyba jasne! A może przypuszczasz, że dla nich wybudowano specjalny schron?
– Nie – odparł Graeber. – Nie przypuszczam.
– No więc! Nareszcie zmądrzałeś. A teraz nie zawracaj mi głowy! Do diabła, stary żołnierz nie powinien być taki nerwowy. Poza tym chwilowo uspokoiło się. Może już na dobre.
Graeber spojrzał w górę. Szczekały tylko działa przeciwlotnicze.
– Posłuchaj, kolego! Chcę tylko jednego! Chcę wiedzieć, czy oddział płaszczy nie oberwał. Pozwól mi wejść do środka albo sam się zapytaj. Jesteś żonaty?
– No chyba. Przecież ci mówiłem. Myślisz, że nie mam pietra o żonę?
– Więc dowiedz się! Zrób to, a twojej żonie na pewno nic się nie stanie.
Wartownik pokiwał głową.
– Chłopie, masz fioła! A może jesteś Panem Bogiem? – Poszedł do swojej budki i po chwili wrócił. – Telefonowałem. Płaszcze są w porządku. Rąbnęło tylko w tych z obozu koncentracyjnego. A teraz zjeżdżaj! Jak długo jesteś żonaty?
– Pięć dni.
Wartownik wyszczerzył nagle zęby.
– Dlaczego mi od razu nie powiedziałeś? To co innego.
Graeber odszedł.
“Chciałem mieć coś, co by mnie trzymało – pomyślał. – Ale wcale nie przypuszczałem, że gdy się to ma, człowiek jest w dwójnasób wystawiony na ciosy".
Nalot się skończył. Miasto cuchnęło spalenizną i śmiercią i było pełne pożarów: czerwonych, zielonych, żółtych i białych. Niektóre z nich były tylko wężowym pełganiem płomieni ponad zwalonymi ruinami, inne strzelały z dachów wysoko do nieba; były ognie, które niemal pieszczotliwie owiewały stojące jeszcze frontony domów, nieśmiało i ostrożnie je obejmując, inne przemocą wybuchały z otworów okiennych. Były pojedyncze pożary i ściany ognia, i huragany ognia; były płonące trupy i płonący żywi, którzy krzycząc wypadali z domów i jak szaleni latali w koło, przewracali się i czołgali jęcząc ochryple, a potem już tylko drgali i rzęzili, i cuchnęli spalonym mięsem.
Читать дальше