– Chyba tak.
Klotz odpiął tornister.
– Pomogłeś mi, kolego. Mam tu dobrą kiełbasę serdelową. Niech wam będzie na zdrowie! Nic nie gadaj, jestem rolnikiem i nie brak mi tego. Właściwie chciałem ją dać urzędnikowi stanu cywilnego. Wyobraź sobie, temu bydlakowi!
– Tego bym nie robił w żadnym wypadku! – Graeber wziął kiełbasę. – W zamian za to przyjmij ode mnie tę książkę. Nie mam przy sobie innego prezentu dla ciebie.
– Ależ, kolego, przecież ja dostałem taką samą.
– Nic nie szkodzi, będziesz miał teraz dwie. Jedną możesz dać żonie.
Klotz oglądał egzemplarz Mein Kampf.
– Ładna oprawa. Doprawdy nie chcesz jej zatrzymać?
– Niepotrzebna mi. Mam w domu oprawną w skórę ze srebrnymi okuciami.
– To co innego. A więc wszystkiego dobrego!
– Nawzajem!
Graeber dogonił Elżbietę.
– Nic nie powiedziałem Bindingowi, żeby nie mieć go za świadka. Nie chciałem, aby obok naszych figurowało nazwisko jakiegoś kreisleitera. Zamiast tego złapaliśmy obersturmbannfuhrera SS. Tak się kończą dobre zamiary.
Elżbieta wybuchnęła śmiechem.
– Za to biblię ruchu hitlerowskiego wymieniłeś na kiełbasę serdelową. To się wyrównuje.
Przecięli Marktplatz. Cokół pomnika, z którego pozostały już tylko nogi Bismarcka, został ponownie ustawiony. Nad kościołem Marii Panny krążyły gołębie.
“Właściwie powinienem być bardzo szczęśliwy" – pomyślał Graeber patrząc na Elżbietę; ale nie odczuwał tego tak silnie, jak oczekiwał.
Leżeli na leśnej polanie za miastem. Między drzewami zwisał fioletowy opar. Na skraju lasu kwitły prymulki i fiołki. Powiał lekki wietrzyk. Elżbieta usiadła nagle.
– Co to jest tam w głębi? Wygląda jak zaczarowany las. A może ja śnię? Drzewa obwieszone są srebrem. Ty też to widzisz?
Graeber skinął głową.
– Wygląda jak włosy anielskie.
– Co to jest?
– Staniol. Albo bardzo cienkie aluminium pocięte w wąskie paski. Podobne do srebrnego papieru, w który opakowuje się czekoladę.
– Tak. Cały las jest tym obwieszony! Skąd się to wzięło?
– Lotnicy zrzucają je całymi pęczkami. Zagłusza to odbiór radiowy. Przypuszczam, że w ten sposób nie można już ustalić pozycji samolotów. Coś w tym rodzaju. Gdy pocięte paski staniolu powoli spływają w dół, przerywają lub zagłuszają odbiór radiowy.
– Szkoda – powiedziała Elżbieta. – Wygląda to zupełnie jak las przystrojonych świątecznie choinek. A tymczasem to także jest wojna. Myślałam, że raz wreszcie jej umknęliśmy.
Patrzyli w stronę lasu. Drzewa wokół polany obwieszone były paskami, które powiewały na gałęziach, błyszczały i wirowały na wietrze. Słońce przedarło się przez zwały chmur i przemieniło wszystko w migotliwą bajkę. To, co sfrunęło wśród szalejącej śmierci i przeraźliwego wycia zniszczenia, zwisało teraz z drzew bezgłośnie i połyskliwie, było srebrem i blaskiem, i wspomnieniem dziecięcych baśni i święta pokoju.
Elżbieta oparła się o Graebera.
– Przyjmijmy to tak, jak wygląda, nie zastanawiając się, co to oznacza w rzeczywistości.
– Dobrze. – Graeber wyjął z kieszeni płaszcza książkę od Pohlmanna. – Nie możemy wyjechać w podróż poślubną, Elżbieto. Ale Pohlmann dał mi tę książkę – album Szwajcarii. Kiedyś, po wojnie, pojedziemy tam i wszystko sobie powetujemy.
– Szwajcaria! Kraj, gdzie nocą pali się jeszcze światło.
Graeber otworzył książkę.
– W Szwajcarii też już nie ma światła. Mówiono o tym w koszarach. Nasz rząd wystosował ultimatum, żądając wygaszenia świateł. I Szwajcaria musiała się zgodzić.
– Dlaczego?
– Nie mieliśmy nic przeciwko temu, póki sami przelatywaliśmy nad Szwajcarią. Ale teraz przelatują nad nią także i inni. Z bombami na Niemcy. Widząc oświetlone miasta pilot łatwiej może się orientować. Dlatego.
– A więc i tam już się skończyło.
– Tak. Ale jedno przynajmniej wiemy na pewno: jeśli po wojnie pojedziemy kiedyś do Szwajcarii, wszystko tam będzie jeszcze dokładnie takie samo jak w tej książce. Gdybyśmy mieli tu album Włoch, Francji lub Anglii, nie bylibyśmy tego pewni.
– To samo byłoby z albumem Niemiec.
– Masz rację.
Przerzucali kartki.
– Góry – powiedziała Elżbieta. – Czy w Szwajcarii są tylko same góry? Nie ma tam ciepła ani słońca?
– Owszem. Tutaj jest włoska Szwajcaria.
– Locarno. Tam odbyła się wielka konferencja pokojowa, prawda? Konferencja, na której postanowiono, że nigdy już nie będzie wojen.
– Tak mi się zdaje.
– Nie na długo to pomogło.
– Nie. Tutaj jest Locarno. Przyjrzyj się. Palmy, stare kościoły, a to Lago Maggiore. A tu są wyspy i azalie, i mimozy, i słońce, i pokój.
– Tak. Jaka to miejscowość?
– Porto Ronco.
– Dobrze – powiedziała Elżbieta sennie i odsunęła książkę. – Zapamiętajmy ją sobie. Pojedziemy tam kiedyś. Teraz nie chcę już podróżować.
Graeber zamknął album. Spojrzał na połyskujące srebro między drzewami, a potem otoczył Elżbietę ramieniem. Czuł, jak tuli się do niego, a wraz z nią – leśna ziemia, trawa i pnącze, i czerwony kwiat o wąskich, delikatnych płatkach, które stawały się coraz większe i większe, aż wypełniły sobą cały horyzont – i oczy jego się zamknęły.
Wiatr zamarł. Szybko ściemniło się. Z oddali dobiegało ciche dudnienie. “Artyleria – pomyślał Graeber w półśnie – ale skąd bije? Gdzie ja jestem? Gdzie front? – Potem, gdy poczuł obok siebie Elżbietę, odetchnął z ulgą. – Gdzie tu są stanowiska artylerii? To chyba ćwiczenia?”
Elżbieta poruszyła się.
– Gdzie są? – szepnęła sennie. – Bombardują czy lecą dalej?
– To nie samoloty.
Dudnienie powtórzyło się. Graeber usiadł i nasłuchiwał.
– To nie bomby ani działa, ani samoloty, Elżbieto – powiedział. – To burza.
– Czy nie za wcześnie?
– Burze nie stosują się do przepisów.
Spostrzegli teraz pierwsze błyskawice. Wydawały się blade i sztuczne po tym, co widywali w czasie innych burz, burz spowodowanych przez ludzi, a grzmot również trudno było porównać z wyciem eskadry samolotów, a cóż dopiero z łoskotem bombardowania.
Zaczęło padać. Biegli przez polankę chroniąc się pod jodłami. Cienie zdawały się biec za nimi. Szum deszczu w koronach drzew brzmiał jak dźwięk oklasków dalekiego tłumu; w płowym świetle Graeber spostrzegł, że włosy Elżbiety pełne są srebrnych nitek strąconych z gałęzi. Wyglądały jak siatka, w której więzły błyskawice.
Wyszli z lasu i natrafili na przystanek tramwajowy, kryty daszkiem, pod którym tłoczyli się ludzie. Obok stało kilku esesowców. Byli młodzi i gapili się na Elżbietę.
Po półgodzinie deszcz ustał.
– Nie mam pojęcia, gdzie jesteśmy – powiedział Graeber. – W którą stronę iść?
– Na prawo.
Przecięli ulice i skręcili w mroczną aleję. Przed nimi długi szereg ludzi w pasiakach zajęty był układaniem rur.
Elżbieta wyprostowała się nagle i skierowała w stronę robotników. Szła powoli, tuż koło nich, zaglądając im w twarze, jakby kogoś szukała. Graeber zauważył teraz, że ludzie ci mieli numery na ubraniach; byli to więźniowie z obozu koncentracyjnego. Pracowali w milczeniu i prędko, nie podnosząc wzroku. Głowy ich wyglądały jak trupie czaszki, a ubrania luźno wisiały na wychudzonych ciałach. Dwóch omdlałych leżało koło zabitej deskami budki z wodą sodową.
– Hej, tam! – wrzasnął któryś z esesowców. – Jazda stąd! Tu nie wolno chodzić!
Читать дальше