– Grajcie dalej – powiedział Graeber. – Mam czas.
– Jeszcze tylko tę rundkę – oświadczył Stockmann. – Zaraz skończymy.
Graeber przysiadł na oknie obok Mutziga.
– Nie zwracaj uwagi na Arnolda – szepnął Mutzig. – Ma dzisiaj swój zły dzień.
– To ten pośrodku?
– Tak. Wczoraj odwiedziła go żona. Po jej wizycie zawsze jest przez kilka dni w złym humorze.
– Co ty tam wygadujesz? – zawołał w ich stronę Arnold.
– Mówimy o dawnych czasach. To chyba wolno, nie?
Arnold warknął coś i grał dalej.
– Zazwyczaj jest tu całkiem przyjemnie i bardzo wesoło – zapewniał Mutzig skwapliwie. – Wiesz, Arnold był murarzem, dla niego to nie takie proste. A żona go zdradza; matka mu o tym powiedziała.
Stockmann cisnął karty na stół.
– Przeklęty pech! Solo żołędne było murowane. Kto by przypuszczał, że wszystkie trzy walety są na jednym ręku!
Arnold zachichotał i na nowo potasował karty.
– Czasem zastanawiamy się, co dla człowieka, który chce się żenić, byłoby lepiej – stracić rękę czy nogę – powiedział Mutzig. – Stockmann powiada, że lepiej rękę. Ale jak jedną ręką trzymać kobietę w łóżku? A trzymać ją przecież trzeba.
– To nie takie ważne. Grunt, że żyjesz.
– Racja, ale nie możesz się tym pocieszać przez całe życie. A po wojnie to się zmieni; nie będziesz już bohaterem, tylko kaleką.
– Nie sądzę. Poza tym istnieją wspaniałe protezy.
– Nie to miałem na myśli – powiedział Mutzig. – Nie mówię o pracy.
– Właśnie dlatego musimy wygrać wojnę – oświadczył nagle Arnold głośno. Przysłuchiwał się rozmowie. – Niechaj inni też nadstawią gnaty. My zrobiliśmy dosyć. – Rzucił nieprzyjazne spojrzenie na Graebera. – Gdyby wszyscy dekownicy byli na froncie, nie musielibyśmy się stale cofać.
Graeber nie odpowiedział. Z amputowanymi nie można się spierać; kto stracił rękę lub nogę, zawsze ma rację. Można się sprzeczać z kimś, kto ma postrzał płuc albo chodzi z odłamkiem w żołądku i jest może jeszcze w większym stopniu kaleką; ale – choć to i dziwne – z amputowanym nie.
Arnold grał dalej.
– Jak sądzisz, Ernst – spytał Mutzig po chwili. – Mam dziewczynę w Monastyrze; pisujemy do siebie. Ona przypuszcza, że dostałem postrzał w nogę. Nic jej o tym nie pisałem.
– Odczekaj jeszcze. I bądź zadowolony, że nie musisz wracać na front.
– Jestem zadowolony, ale nie mogę być nim wiecznie.
– Rzygać mi się chce, kiedy was słucham – powiedział do Mutziga jeden z kibiców siedzących koło karciarzy. – Uchlejcie się i zachowujcie jak mężczyźni.
Stockmann parsknął śmiechem.
– Czego się śmiejesz? – spytał go Arnold.
– Przyszło mi na myśl, co by to było, gdyby tej nocy rąbnęli w szpital ciężką bombę – tak w sam środeczek, że zostałaby z nas tylko marmolada; po cóż zaprzątaliśmy sobie głowy tymi wszystkimi troskami?
Graeber wstał. Zauważył, że kibicowi brak obu nóg. “Mina albo odmrożenie" – pomyślał machinalnie.
– Gdzie nasza obrona przeciwlotnicza? – warknął na niego Arnold. – Całej potrzebujecie na froncie? Tutaj prawie nic nie ma.
– Na froncie też nie.
– Co?
Graeber spostrzegł, że popełnił błąd.
– Na froncie czekamy na nowe, tajne bronie – powiedział. – Mają to być prawdziwe cuda.
– Do ciężkiej cholery, co ty wygadujesz? Tak wygląda, jakbyśmy przegrywali wojnę! Nic z tego! Myślisz, że chcę siedzieć w jakimś zasranym wózku i sprzedawać zapałki, jak ci po pierwszej wojnie? Mamy zagwarantowane prawa! Fuhrer nam je obiecał! – Arnold, wzburzony, cisnął karty na stół.
– Nastaw radio – powiedział kibic do Mutziga. – Muzykę!
Mutzig przekręcił gałkę. Z głośnika wydarł się potok blaszanych słów. Kręcił dalej.
– Zostaw to! – zażądał Arnold gniewnie.
– Po co? Przecież to tylko gadanie.
– Zostaw, mówię ci! To przemówienie partyjne. Gdyby każdy stale tego słuchał, byłoby teraz z nami lepiej.
Mutzig westchnął i pokręcił gałką z powrotem. W izbie rozległ się ryk hurapatriotycznego przemówienia. Arnold słuchał zaciskając usta. Stockmann dał znak Graeberowi i wzruszył ramionami. Graeber podszedł do niego.
– Wszystkiego dobrego, Stockmann – szepnął. – Muszę już iść.
– Masz coś lepszego do roboty, prawda?
– Nie. Ale już muszę iść.
Ruszył ku wyjściu. Spojrzenia pozostałych biegły za nim. Czuł się, jakby był nagi. Szedł przez salę powoli; sądził, że w ten sposób mniej będzie drażnił amputowanych. Wiedział jednak, że mu się przypatrują. Mutzig pokusztykał z nim do drzwi.
– Przyjdź znowu – powiedział w półmroku szarego korytarza. – Dzisiaj miałeś pecha. Na ogół jesteśmy znacznie weselsi.
Na ulicy zmierzchało już; Graebera znowu ogarnął strach o Elżbietę. Przez cały dzień starał mu się wymknąć. Ale teraz w tym niepewnym świetle strach skradał się ku niemu ze wszystkich kątów.
Poszedł do Pohlmanna. Starzec otworzył mu natychmiast, jakby na kogoś czekał.
– Ach, to pan!
– Tak. Nie będę pana długo zatrzymywał. Chciałbym tylko o coś pana zapytać.
Pohlmann otworzył drzwi.
– Niech pan wejdzie. Lepiej nie stać na dworze. Ludzie nie powinni wiedzieć…
Przeszli do pokoju z lampą. Graeber poczuł świeży zapach dymu z papierosa. Pohlmann nie miał papierosa w ręku.
– O co pan chciał mnie zapytać?
Graeber obejrzał się.
– Czy to jedyny pokój, jaki pan ma?
– Dlaczego?
– Nie jest wykluczone, że będę musiał ukryć kogoś na kilka dni. Czy mógłbym go tu sprowadzić?
Pohlmann milczał.
– To nie jest ktoś poszukiwany. Chciałbym się tylko zabezpieczyć. Prawdopodobnie wcale to nie będzie potrzebne. Boję się o kogoś. Ale może to tylko urojenie.
– Dlaczego przychodzi pan z tym do mnie?
– Bo nie znam nikogo innego.
Graeber sam dokładnie nie wiedział, dlaczego przyszedł. Czuł jedynie, że na wszelki wypadek musi poszukać kryjówki.
– Kto to jest?
– Dziewczyna, z którą chcę się ożenić. Jej ojciec jest w obozie koncentracyjnym. Boję się, że ją również zabiorą. Ona nic nie zrobiła. Zresztą, może sobie to wszystko tylko uroiłem.
– Nic nie jest urojeniem w dzisiejszych czasach, a przezorność zawsze lepsza niż żal poniewczasie. Może pan dysponować tym pokojem, kiedy go pan będzie potrzebował.
Graeber poczuł, jak wzbiera w nim fala ciepła; odetchnął z ulgą.
– Dziękuję. Serdecznie dziękuję.
Pohlmann uśmiechnął się. Wyglądał teraz mniej zgrzybiałe niż zazwyczaj.
– Dziękuję – powtórzył Graeber. – Mam nadzieję, że nie będę tego potrzebował.
Stali przed rzędami książek.
– Niech pan sobie wybierze, którą pan chce – powiedział Pohlmann łagodnie. – Książka pomaga nieraz przetrzymać wieczór.
Graeber potrząsnął głową.
– Mnie nie. Ale chciałbym jedno wiedzieć: jak można pogodzić te książki, tę poezję, tę filozofię – z nieludzkim okrucieństwem SA, obozami koncentracyjnymi i mordowaniem niewinnych ludzi?
– Tego nie można pogodzić. One tylko istnieją w tym samym czasie. Gdyby żyli autorzy tych książek, większość z nich siedziałaby także w obozach koncentracyjnych.
– Może.
– Chce się pan żenić?
Starzec zdjął z półki jakiś tom.
– Nie mogę dać panu nic innego. Niech pan weźmie tę książkę. To nie do czytania, to obrazki, tylko obrazki. Nieraz, gdy nie mogłem już czytać, oglądałem je całymi nocami. Obrazki i wiersze – tak było stale, póki miałem naftę. Potem, w ciemności, pozostawała już tylko modlitwa.
Читать дальше