– Jak długo masz jeszcze urlop?
– Trzy dni.
– Nie mógłbyś przez te kilka dni udawać?
– Kolego – odparł Bóttcher spokojnie – może kobieta potrafi w łóżku udawać. Mężczyzna – nie. Wierzaj mi, byłoby już lepiej, gdybym odjechał nie spotkawszy jej wcale. A tak to tylko oboje się męczymy.
Wziął swoje rzeczy i poszedł.
Reuter popatrzył za nim. Potem zwrócił się do Graebera:
– A ty? Jakie masz plany?
– Idę do komendy garnizonu. Dla pewności dowiem się jeszcze, czy nie potrzebują dodatkowych dokumentów.
Reuter wyszczerzył zęby.
– Pech twojego kolegi Bóttchera nie przeraża cię, co?
– Nie. Mnie przerażają zupełnie inne rzeczy.
– Smród – powiedział pisarz w komendanturze. – Na froncie smród. Wiesz, co się robi w takiej sytuacji.
– Kryje się – odparł Graeber. – O tym wie każde dziecko. Ale co mnie to obchodzi! Mam urlop.
– Tobie się tylko zdaje, że masz urlop – poprawił go pisarz. – Ile to dla ciebie warte, jeśli ci pokażę rozkaz, który dzisiaj nadszedł?
– To zależy.
Graeber wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów i położył na stole. Czuł ucisk w dołku.
– Smród – powtórzył pisarz. – Ciężkie straty. Trzeba niezwłocznie wysłać uzupełnienia. Urlopników, których nie zatrzymują tu ważne powody, mamy natychmiast odesłać z powrotem. Rozumiesz?
– Tak. Jakie są te ważne powody?
– Śmierć najbliższych, konieczność uregulowania pilnych spraw rodzinnych, ciężka choroba…
Pisarz sięgnął po papierosy.
– Ulotnij się! Stań się niewidzialny. Jeśli cię nie znajdą, nie będą cię mogli odesłać z powrotem. Unikaj koszar jak zarazy. Zamelinuj się gdzieś aż do końca urlopu. Wtedy się zgłosisz.
Co ci mogą zrobić? Ukarać, że nie podałeś nowego adresu? I tak idziesz na front – i basta.
– Żenię się – powiedział Graeber. – Czy to powód?
– Żenisz się?
– Tak. Dlatego tu przyszedłem. Chciałbym się dowiedzieć, czy potrzebne są do tego jeszcze jakieś dokumenty prócz książeczki wojskowej?
– Ślub! To może być powód. Może, powiedziałem. – Pisarz zapalił papierosa. – Może być powód. Ale po co masz ryzykować. Jako żołnierz frontowy nie potrzebujesz specjalnych dokumentów. A jeślibyś potrzebował przyjdź do mnie; załatwię ci od ręki, tak że nikt nic nie zmiarkuje. Masz porządny mundur? W tych łachach nie możesz przecież brać ślubu.
– Czy tutaj dałoby się coś wymienić?
– Idź do magazyniera. Powiedz mu, że się żenisz. I powiedz, że ja cię przysyłam. Masz jeszcze trochę dobrych papierosów?
– Nie. Ale może mi się uda zdobyć jeszcze paczkę.
– Nie dla mnie. Dla szefa.
– Zobaczę. Wiesz może, czy do wojennego ślubu narzeczona potrzebuje specjalnych dokumentów?
– Nie mam pojęcia. Ale sądzę, że nie. To powinni szybko załatwić. – Pisarz spojrzał na zegarek. – Idź zaraz do magazynu. Szef tam teraz jest.
Graeber poszedł do wskazanego mu bloku; magazyn znajdował się na poddaszu. Feldfebel był gruby i miał oczy różnego koloru: jedno – naturalnie niebieskie, niemal liliowe jak fiołek, drugie – jasne, brązowe.
– Czego się tak gapicie? – warknął. – Nie widzieliście szklanego oka?
– Owszem. Ale nigdy o tak odmiennym kolorze.
– To nie moje, idioto! – Feldfebel wskazał na niebieskie błyszczące oko. – Pożyczyłem od kolegi. Moje upadło mi wczoraj na podłogę. Było brązowe. To świństwo nic nie warte. Należałoby je robić z celuloidu.
– Wtedy byłoby łatwopalne.
Feldfebel zlustrował odznaczenia Graebera i wyszczerzył zęby.
– To niby racja. Ale mimo to nie mam dla was munduru. Bardzo mi przykro. Wszystkie są jeszcze gorsze od waszego.
Spojrzał na Graebera przenikliwie niebieskim okiem. Brązowe patrzyło tępo. Graeber położył na stole paczkę papierosów od Bindinga. Feldfebel łypnął brązowym okiem, odszedł i powrócił z kurtką mundurową.
– To wszystko, co mam.
Graeber nawet nie dotknął kurtki. Wyjął z kieszeni małą, płaską butelkę koniaku, którą zabrał ze sobą na wszelki wypadek, i postawił obok papierosów. Feldfebel zniknął i wrócił z lepszą kurtką i prawie nowymi spodniami. Graeber sięgnął najpierw po spodnie, jego własne były mocno połatane. Odwrócił te nowe i zauważył, że magazynier położył je tak, aby zakryć wielką jak dłoń plamę. Popatrzył bez słowa na plamę, a potem na koniak.
– To nie krew – powiedział feldfebel. – To najlepszy gatunek oliwy. Żołnierz, który je nosił, przyjechał z Włoch. Trochę benzyny i plama zniknie.
– Jeśli to takie proste, dlaczego on sam ich nie wyczyścił, tylko je wymienił?
Feldfebel pokazał zęby w uśmiechu.
– Rozsądne pytanie. Ale tamten żołnierz chciał mundur śmierdzący frontem. Coś takiego jak wasz. Dwa lata siedział w jakiejś kancelarii w Mediolanie, a swojej narzeczonej pisał listy z frontu. Nie mógł przyjechać do domu w nowych spodniach, na które wylała się tylko miska sałaty. To najlepsze spodnie, jakie są w magazynie. Naprawdę.
Graeber mu nie wierzył; ale nie miał przy sobie nic więcej, aby wytargować coś lepszego. Mimo to potrząsnął głową.
– A więc dobrze – powiedział feldfebel. – Inna propozycja. Nie potrzebujecie wymieniać. Zostawcie sobie wasze stare łachy. W ten sposób otrzymacie dodatkowy mundur. Zgoda?
– Nie potrzebuje pan starego, żeby ilość się zgadzała?
Feldfebel machnął lekceważąco ręką. Jego niebieskie oko pochwyciło promień słońca, który wpadł przez zakurzone okno. – Ilość już od dawna się nie zgadza. Co się w ogóle jeszcze zgadza? Może wy wiecie?
– Nie.
– No więc – powiedział feldfebel.
Przechodząc koło szpitala miejskiego Graeber nagle się zatrzymał. Przypomniał sobie Mutziga. Obiecał, że go odwiedzi. Przez chwilę wahał się; ale w końcu wszedł. Ogarnęło go nagle przesądne uczucie, że przekupi los dobrym uczynkiem.
Amputowani zajmowali pierwsze piętro. Parter przeznaczono dla ciężko rannych i niedawno operowanych, którzy nie opuszczali łóżek; stąd można ich było szybciej znosić do schronów w czasie nalotów. Amputowani nie uchodzili za bezradnych, dlatego też ulokowano ich wyżej. Podczas alarmu mogli sobie wzajemnie pomagać. Beznogi kaleka obejmował za szyję dwóch bezrękich i ci znosili go do schronu, podczas gdy personel szpitalny zajęty był ratowaniem ciężko rannych.
– To ty? – powiedział Mutzig do Graebera. – Nigdy bym nie uwierzył, że się zjawisz.
– Ja też nie. Ale, jak widzisz, przyszedłem.
– To ładnie z twojej strony. Stockmann też jest z nami. Byliście razem w Afryce, prawda?
– Tak.
Stockmann stracił prawą rękę. Wraz z dwoma innymi kalekami grał w skata.
– Ernst – powiedział – co się z tobą dzieje? – Wzrok jego ślizgał się badawczo po Graeberze. Mimo woli szukał rany.
– Nic – odparł Graeber. Wszyscy mu się przyglądali tak samo jak Stockmann. – Mam urlop – powiedział zażenowany. Czuł się niemal winny, że nic mu nie jest.
– Myślałem, że dosyć oberwałeś w Afryce, aby na stałe wrócić do domu.
– Wyła tali mnie, a potem wysłali do Rosji.
– Miałeś szczęście. Właściwie – ja także. Wszyscy inni dostali się do niewoli. Już nie można ich było ewakuować. – Stockmann wymachiwał swym kikutem. – Jeśli takie coś można nazwać szczęściem.
Żołnierz siedzący pośrodku plasnął kartami w stół.
– Gramy czy ględzimy? – spytał grubiańsko.
Graeber zauważył, że tamten nie ma obu nóg. Amputowane były bardzo wysoko. U prawej ręki brakowało dwóch palców. Pozbawione rzęs powieki były nowe, czerwone i błyszczące; robiły wrażenie spalonych.
Читать дальше