– Tak – odparł Graeber bez przekonania.
– Wiele o panu myślałem. I myślałem także o tym, o czym mi pan mówił ostatnio. Na to nie ma odpowiedzi. – Pohlmann urwał, a po chwili dodał cicho: – Jest tylko jedna. Trzeba wierzyć. Wierzyć. Cóż innego nam pozostaje?
– W co?
– W Boga. I w dobro, które tkwi w ludziach.
– Czy pan nigdy nie wątpił?
– Owszem, często. Jakżebym inaczej mógł wierzyć?
Graeber poszedł w stronę fabryki. Zerwał się wiatr i gnał strzępiaste chmury tuż nad dachami. Pluton żołnierzy obładowanych paczkami maszerował w półmroku przez plac. Droga ich prowadziła na dworzec i dalej – na front. “Niewiele brakowało, a znalazłbym się wśród nich" – pomyślał Graeber. Przed zburzonym domem spostrzegł ciemno wznoszącą się lipę i nagle w ramionach swoich i mięśniach poczuł takie samo silne tętnienie życia, jakiego doznał, gdy drzewo to zobaczył po raz pierwszy. “Dziwne. Współczuję Pohlmannowi i on nie może mi w niczym pomóc, ale zawsze, gdy od niego wracam, odczuwam życie głębiej i bliżej niż zwykle".
Pani dokumenty? Proszę chwileczkę zaczekać.
Urzędnik zdjął okulary i spojrzał na Elżbietę. Następnie wstał powoli i poszedł za drewniane przepierzenie, oddzielające okienko od większej sali.
Graeber obejrzał się. Za nimi stał tłum ludzi. Droga do wyjścia była zatarasowana.
– Idź w stronę drzwi – powiedział cicho do Elżbiety. – Zaczekaj tam. Jeśli zobaczysz, że zdejmuję czapkę, natychmiast idź do Pohlmanna. Nie troszcz się o nic, idź natychmiast, ja tam przyjdę.
Elżbieta zawahała się.
– Idź! – powtórzył niecierpliwie. – Możliwe, że ten stary cap po kogoś poszedł. Nie wolno nam ryzykować. Zaczekaj na ulicy.
– Może potrzebne mu tylko jakieś dodatkowe informacje?
– Zaraz się przekonamy. Powiem, że poczułaś się źle i wyszłaś zaczerpnąć powietrza. Idź, Elżbieto!
Stał przy okienku i patrzył za nią. Odwróciła się i uśmiechnęła. Potem zniknęła w tłumie.
– Gdzie jest panna Kruse?
Graeber drgnął.
– Zaraz przyjdzie. Czy wszystko w porządku?
Urzędnik skinął głową.
– Kiedy państwo chcecie wziąć ślub?
– Jak najprędzej. Pozostało mi już niewiele czasu. Mój urlop kończy się wkrótce.
– Jeśli państwo chcecie, możecie zaraz się pobrać. Papiery są gotowe. Z żołnierzami wszystko jest proste i szybko idzie.
Graeber spostrzegł, że urzędnik trzyma w ręku dokumenty i uśmiecha się. Graeber poczuł nagle, że słabnie. Krew uderzyła mu do głowy.
– Wszystko załatwione? – zapytał i zdjął czapkę, aby otrzeć pot z czoła.
– Wszystko załatwione – potwierdził urzędnik. – Gdzie jest panna Kruse?
Graeber położył czapkę na parapecie okienka. Obejrzał się szukając Elżbiety. Sala pełna była ludzi, jej jednak nie widział. Potem zauważył, że czapka jego leży przy okienku; przypomniał sobie, że był to umówiony znak.
– Chwileczkę – powiedział szybko. – Zaraz ją przyprowadzę.
Spiesznie przepchnął się między ludźmi; może dogoni ją jeszcze na ulicy. Ale gdy dotarł do wyjścia, stała spokojnie za kolumną i czekała.
– Chwała Bogu, jesteś tutaj! Wszystko w porządku. Wszystko w porządku, Elżbieto.
Weszli z powrotem. Urzędnik wręczył Elżbiecie papiery.
– Czy pani jest córką radcy sanitarnego Kruse?
– Tak.
Graeber wstrzymał oddech.
– Znam pani ojca – powiedział urzędnik.
Elżbieta spojrzała na niego.
– Wie pan coś o nim? – spytała po chwili.
– Nie więcej niż pani. Nic pani o nim nie słyszała?
– Nie.
Urzędnik zdjął okulary. Miał wodnistoniebieskie oczy krótkowidza.
– Bądźmy dobrej myśli. – Podał rękę Elżbiecie. – Wszystkiego najlepszego. Sam się zająłem pani sprawą i załatwiłem ją na własną odpowiedzialność. Może pani jeszcze dzisiaj wziąć ślub. Ja już wszystko przygotuję. Jeśli pani chce, nawet zaraz .
– Zaraz – powiedział Graeber.
– Dziś w południe – odparła Elżbieta. – Czy byłoby możliwe o godzinie drugiej?
– Załatwię to pani. Państwo muszą pójść do sali gimnastycznej w szkole miejskiej. Tam mieści się obecnie Urząd Stanu Cywilnego.
– Dziękuję.
Zatrzymali się przy wyjściu.
– Dlaczego nie zaraz? - spytał Graeber. – Nic by już nie mogło stanąć na przeszkodzie.
Elżbieta uśmiechnęła się.
– Muszę mieć trochę czasu, aby się przygotować, Ernst. Nie rozumiesz tego?
– Tylko w połowie.
– Połowa wystarczy. Przyjdź po mnie kwadrans przed drugą.
Graeber zawahał się.
– Wszystko poszło tak gładko, a ja już wyobrażałem sobie najgorsze! Sam nie wiem, dlaczego tak się denerwowałem. Byłem trochę śmieszny, prawda?
– Nie.
– Myślę, że jednak tak.
Elżbieta potrząsnęła głową.
– Ojciec także uważał, że ludzie, którzy go ostrzegają, są śmieszni, że w dzisiejszych czasach nic podobnego nie może się zdarzyć – a jednak się stało. Mieliśmy szczęście, Ernst, to wszystko.
O kilka ulic dalej Graeber znalazł zakład krawiecki. Siedział tam podobny do kangura mężczyzna i szył mundur.
– Czy może mi pan wyczyścić spodnie? – spytał Graeber.
Mężczyzna podniósł wzrok.
– Tu jest zakład krawiecki, nie pralnia.
– To widzę. Ale chodzi mi także o odprasowanie munduru.
– Tego, który pan ma na sobie?
– Tak.
Krawiec mruknął coś pod nosem i wstał. Obejrzał plamę na spodniach.
– To nie krew – powiedział Graeber – tylko oliwa. Wywabi pan benzyną.
– Jeśli pan tak dobrze wie, dlaczego pan sam tego nie zrobi? Takich plam benzyną się nie wyczyści.
– Bardzo możliwe. Pan zapewne lepiej się na tym zna. Ma pan coś, w co mógłbym się tymczasem przebrać?
Krawiec poszedł za kotarę i wrócił z parą kraciastych spodni i białą marynarką.
– Jak długo to potrwa? – zapytał Graeber. – Mundur potrzebny mi jest do ślubu.
– Godzinę.
Graeber przebrał Się.
– W takim razie wrócę za godzinę.
Kangur spojrzał na niego podejrzliwie. Spodziewał się, że Graeber poczeka w zakładzie.
– Mój mundur jest dobrym zastawem – oświadczył Graeber. – Nie ucieknę.
Krawiec wyszczerzył niespodziewanie zęby.
– Pana mundur stanowi własność państwa, młody człowieku. Ale może pan sobie iść. I niech się pan ostrzyże. To konieczne, jeśli pan bierze ślub.
– Słusznie.
Graeber poszedł do fryzjera. Przywitała go koścista kobieta.
– Mój mąż jest na froncie – powiedziała. – Zastępuję go przez ten czas. Niech pan usiądzie. Golenie?
– Strzyżenie. Czy pani to także potrafi?
– Mój Boże! Umiem to tak dobrze, że już niemal znowu zapomniałam. Czy umyć głowę? Mamy jeszcze doskonałe mydło.
– Owszem, proszę też umyć głowę.
Kobieta była dosyć silna. Przystrzygła Graeberowi włosy i dokładnie tarła mu głowę mydłem i szorstkim ręcznikiem.
– Życzy pan sobie brylantynę? – spytała. – Mamy francuską.
Graeber spojrzał półsennie w lustro i przeraził się. Miał wrażenie, że mu uszy urosły, tak krótko przystrzyżone miał włosy na skroniach.
– Brylantynę? – powtórzyła kobieta rozkazująco.
– Jaki ma zapach? – Graeber przypomniał sobie sól kąpielową Alfonsa.
– Zwykły zapach brylantyny. Jakiżby inny? To francuska.
Graeber wziął słoik i powąchał. Brylantynę czuć było starym zjełczałym tłuszczem. No tak, czasy zwycięstw dawno już minęły. Popatrzył na swoje włosy; tam, gdzie były dłuższe, sterczały kosmyki.
Читать дальше