Elżbieta udawała, że nie słyszy. Tylko przyspieszyła kroku i wpatrywała się w martwe oblicza więźniów.
– Zawracać! Hej tam! Natychmiast! Do diabła, czy pani nie słyszy?
Esesowiec zbliżał się klnąc.
– O co chodzi? – spytał Graeber.
– O co chodzi? Macie watę w uszach czy co?
Graeber spostrzegł, że nadchodzi jeszcze jeden esesowiec, oberscharfuhrer. Obawiał się zawołać Elżbietę – wiedział, że nie zawróci.
– Szukamy tu czegoś – powiedział do esespwca.
– Czego? Gadać mi tu zaraz!
– Zgubiliśmy broszkę. W kształcie żaglowca, wysadzaną brylantami. Przechodziliśmy tędy wczoraj wieczorem i prawdopodobnie tutaj zgubiliśmy. Może pan ją widział.
– Co?
Graeber powtórzył swoje kłamstwo. Zauważył, że Elżbieta minęła już połowę szeregu.
– Nic tutaj nie znaleziono – oświadczył oberscharfuhrer.
– On coś kręci – powiedział esesowiec. – Ma pan dokumenty?
Przez chwilę Graeber patrzył na niego w milczeniu. Chętnie by go powalił na ziemię. Esesowiec nie miał więcej niż dwadzieścia lat. “Steinbrenner – pomyślał Graeber. – Heini. Ten sam typ.”
– Mam nie tylko dokumenty, ale nawet bardzo dobre dokumenty – odparł. – A poza tym, obersturmbannfuhrer Hildebrandi jest moim dobrym przyjacielem, jeśli to pana interesuje.
Esesowiec zaśmiał się szyderczo.
– I co jeszcze? Fuhrer może też?
– Fuhrer nie.
Elżbieta dotarła już niemal do końca szeregu. Graeber powoli wyciągnął z kieszenie świadectwo ślubu.
– Niech pan ze mną podejdzie do latarni. Umie pan czytać? Widzi pan podpis mojego świadka? I datę? Dzisiejsza. Wystarczy to panu?
Esesowiec gapił się na dokument. Oberscharfuhrer zajrzał mu przez ramię.
– To podpis Hildebrandta – potwierdził. – Poznaję. Ale mimo to nie wolno panu tędy chodzić. To wzbronione. Nic nie poradzimy. Bardzo mi przykro z powodu pańskiej broszki.
Elżbieta skończyła przegląd.
– Mnie również – odparł Graeber. – Naturalnie, jeśli to zakazane, nie będziemy tu nadal szukali. Rozkaz to rozkaz.
Poszedł naprzód, aby dogonić Elżbietę. Oberscharfuhrer nie odstępował go jednak.
– Może jeszcze znajdziemy tę broszkę. Dokąd ją odesłać?
– Do Hildebrandta, to najprostsze.
– Dobrze – powiedział oberscharfuhrer z szacunkiem. – Nie znalazła pani? – spytał Elżbietę.
Spojrzała na niego, jakby zbudzona ze snu.
– Opowiedziałem panu oberscharfuhrerowi o broszce, którą tu zgubiliśmy – zaczął szybko Graeber. – Jeśli ją znajdą, odeślą do Hildebrandta.
– Dziękuję – odparła Elżbieta zdumiona.
Oberscharfuhrer skinął głową.
– Może pani na nas polegać! My, esesowcy, jesteśmy dżentelmenami.
Elżbieta obrzuciła wzrokiem więźniów. Oberscharfuhrer to zauważył.
– Jeśliby któraś z tych świń ją ukryła, my i tak znajdziemy – oświadczył rycersko. – Będziemy ich rewidować, aż im się niedobrze zrobi.
Elżbieta drgnęła.
– Wcale nie jestem pewna, że ją tutaj zgubiłam. To mogło być tam dalej, w lesie. Sądzę nawet, że to raczej tam.
Oberscharfuhrer wyszczerzył zęby. Elżbieta zaczerwieniła się.
– Chyba raczej w lesie – powtórzyła.
Oberscharfuhrer wyszczerzył zęby jeszcze bardziej.
– Tamten teren już do nas nie należy – oświadczył.
Graeber stał tuż obok wychudłej czaszki jakiegoś schylonego więźnia. Wsunął rękę do kieszeni, wyciągnął paczkę papierosów i upuścił ją na ziemię, odwracając się równocześnie.
– Jutro poszukamy w lesie – powiedział do oberscharfuhrera. – Możliwe, że tam ją zgubiliśmy. Bardzo dziękuję.
– Nie ma za co. Heil Hitler! I serdeczne życzenia z okazji ślubu.
– Dziękujemy.
Szli obok siebie w milczeniu, aż więźniowie zniknęli im z oczu. Perłowe pasmo chmur przeciągało po rozjaśnionym niebie jak klucz flamingów.
– Nie powinnam była tam chodzić – powiedziała Elżbieta. – Wiem o tym.
– To nie szkodzi. Człowiek już taki jest. Ledwo uda mu się uniknąć jednego niebezpieczeństwa, a już ryzykuje następne.
Skinęła głową.
– Uratowałeś nas tą historią z broszką. I Hildebrandtem. Jesteś doprawdy doskonałym kłamcą.
– To jedyne – odparł Graeber – co w ciągu ostatnich dziesięciu lat doprowadziliśmy do perfekcji. A teraz chodźmy do domu. Mam pełne urzędowe prawo zamieszkać u ciebie. Utraciłem mój dom w koszarach, a dzisiaj po południu wyprowadziłem się od Alfonsa; teraz chcę wreszcie pójść do domu. Chcę jak wielki pan wylegiwać się w łóżku, podczas gdy ty jutro rano pobiegniesz do pracy, aby zarobić na chleb dla rodziny.
– Nie idę jutro do fabryki. Dostałam dwa dni urlopu.
– I mówisz to dopiero teraz?
– Chciałam ci powiedzieć jutro rano.
Graeber potrząsnął głową.
– Tylko bez niespodzianek! Nie mamy na to czasu. Potrzebujemy każdej minuty, aby się cieszyć. I zaraz zaczynamy. Jest coś na śniadanie czy mam pójść do Alfonsa?
– Wystarczy nam.
– Dobrze. Urządzimy sobie huczne śniadanie. Jeśli chcesz, nawet przy dźwiękach marsza Hohenfriedberger. A gdy pani Lieser wpadnie do nas, pełna wściekłości i świętego oburzenia, podsuniemy pod jej rozczarowany, szpiclowski nos świadectwo ślubu. Ależ ona zrobi oczy, gdy zobaczy nazwisko naszego esesowskiego świadka!
Elżbieta uśmiechnęła się.
– Może wcale nie urządzi takiej awantury. Przedwczoraj, gdy dawała mi funt cukru, który zostawiłeś, powiedziała nagle, że jesteś porządnym człowiekiem. Bóg wie, skąd ta nagła zmiana! A może ty wiesz?
– Nie mam pojęcia. Prawdopodobnie – korupcja. To jest druga dziedzina, którą w ciągu ostatnich dziesięciu lat doprowadziliśmy do perfekcji.
Nalot nastąpił w południe. Był szary, ciepły dzień, pełen bujnego rozkwitu i wilgoci. Chmury wisiały nisko, a płomienie wybuchów strzelały w górę, jak gdyby ziemia ciskała je z powrotem w niewidzialnego wroga, aby jego własną bronią strącić go w wir ognia i zniszczenia.
Była to pora przerwy obiadowej, a więc wzmożonego ruchu na ulicach. Komendant obrony przeciwlotniczej skierował Graebera do najbliższego schronu. Graeber przypuszczał, że skończy się na alarmie, gdy jednak usłyszał pierwsze wybuchy, zaczął przeciskać się przez tłum, aż dotarł do wyjścia. W chwili gdy otwarto drzwi, aby wpuścić ludzi, wyskoczył na ulicę.
– Wracaj pan! – krzyknął za nim komendant obrony przeciwlotniczej.
– Nikomu nie wolno pozostawać na ulicy! Tylko służbie obrony przeciwlotniczej!
– Ja też jestem z obrony przeciwlotniczej!
Pobiegł w kierunku fabryki. Nie wiedział, czy zdoła dotrzeć do Elżbiety, ale wiedział, że fabryki stanowią główny cel nalotów, i chciał przynajmniej spróbować wydostać ją stamtąd.
Skręcił za róg. Przed nim, na końcu ulicy, uniósł się w górę jakiś dom. W powietrzu rozleciał się na kawałki, które w szalejącym huku zdawały się spadać cicho i powoli. Graeber leżał w rynsztoku, rękami przyciskając uszy. Podmuch następnej eksplozji chwycił go jak olbrzymia ręka i odrzucił o kilka metrów. Kamienie sypały się wokół niego jak deszcz. W ogólnym zgiełku one również spadały bezgłośnie. Podniósł się, zatoczył, potrząsnął głową, pociągnął się za uszy i uderzył w czoło, aby oprzytomnieć. Z minuty na minutę ulica przed nim zamieniała się w burzę płomieni. Nie mógł się przedostać; zawrócił.
Naprzeciw niemu pędzili ludzie z otwartymi ustami i przerażeniem w oczach. Krzyczeli coś, ale ich nie słyszał. Przebiegali obok niego jak głuchoniemi. Na końcu kuśtykał jakiś mężczyzna z drewnianą nogą, niosąc duży zegar z kukułką, którego ciężarki wlokły się po ziemi. Za nim gnał skulony owczarek. We wnęce domu stała pięcioletnia może dziewczynka. Przyciskała do siebie niemowlę. Graeber zatrzymał się.
Читать дальше