– Pochodnie – powiedział ktoś stojący obok Graebera. – Nie można ich uratować. Spalą się żywcem. Opryskało ich to przeklęte świństwo z bomb zapalających; przepala wszystko – skórę, mięso i kości.
– Dlaczego nie można ich ratować?
– Dla każdego trzeba by mieć osobną gaśnicę, a i to nie wiem, czyby pomogło. To diabelstwo przeżera wszystko. Ach, te krzyki!
– Jeżeli nie można ich ratować, powinno się ich natychmiast zastrzelić.
– Strzelaj, a powieszą cię jako mordercę! I spróbuj trafić, kiedy latają w koło jak szaleni! Właśnie całe nieszczęście w tym, że tak pędzą! To dopiero czyni z nich pochodnie. Wiatr, rozumiesz! Biegają i to powoduje wiatr, a wiatr podsyca ogień i w mig stoją w płomieniach.
Graeber spojrzał na mężczyznę. Spod hełmu widać było głęboko osadzone oczy i usta, w których brakowało wielu zębów.
– Sądzisz, że powinni stać spokojnie?
– Teoretycznie byłoby lepiej. Stać albo próbować zdusić płomienie kocami lub czymś podobnym. Ale kto ma od razu koce pod ręką? Albo myśli o tym? I kto będzie spokojnie stał, kiedy płonie?
– Nikt. Czym właściwie jesteś? Z obrony przeciwlotniczej?
– Ale skąd! Należę do brygady pogrzebowej. Rannych ma się rozumieć, też zabieramy, jeśli znajdziemy. Już jedzie nasz wóz. Nareszcie.
Graeber spostrzegł nadjeżdżający między ruinami wóz zaprzężony w siwka.
– Zaczekaj, Gustaw! – zawołał mężczyzna, z którym Graeber rozmawiał. – Tutaj się nie przedostaniesz. Musimy ich przenieść. Masz nosze?
– Dwie pary.
Graeber poszedł z nim. Za murem ujrzał trupy.
“Jak w rzeźni – pomyślał. – Nie, nie jak w rzeźni; rzeźnia jest porządniejsza, zwierzęta są poćwiartowane według przepisów, wykrwawione i wypatroszone". Tutaj zwłoki były rozdarte, zmiażdżone, poszarpane, spalone i upieczone. Wisiały na nich jeszcze strzępki ubrań: rękaw wełnianego swetra, spódnica w grochy, pojedyncza nogawka z brązowego welwetu, biustonosz, w którym tkwiły czarne krwawe piersi. Z boku leżały martwe dzieci, jedno na drugim. Trafione zostały w piwnicy, która nie była dostatecznie umocniona. Ręce, stopy, zmiażdżone głowy z resztkami włosów, wykręcone nogi; a między nimi – teczka szkolna, koszyk z martwym kotem, bardzo blady chłopiec, biały jak albinos, martwy, choć bez rany, rozciągnięty, jakby jeszcze nie miał duszy i czekał, żeby go ożywiono, a przed nim zwłoki czarne, spalone niezbyt głęboko, ale równomiernie, prócz jednej nogi, czerwonej i pokrytej pęcherzami. Nie można już było rozpoznać, czy to mężczyzna, czy kobieta; narządy płciowe i piersi były zwęglone. Złoty pierścionek błyszczał jasno na czarnym pokurczonym palcu.
– Oczy – powiedział ktoś. – Pomyśleć, że oczy też się palą!
Zwłoki załadowano.
– Linda – zawodziła jakaś kobieta idąca za noszami. – Linda! Linda!
Zaświeciło słońce. Wilgotne od deszczu ulice błyszczały. Ocalałe drzewa połyskiwały, mokre i jasnozielone. Po deszczu światło było świeże i mocne.
– Tego się nigdy nie przebaczy! – zawołał ktoś za Graeberem.
Odwrócił się. Kobieta w czerwonym, kokieteryjnym kapelusiku wpatrywała się w dzieci.
– Nigdy! – powtórzyła. – Nigdy! Ani w tym, ani w przyszłym życiu!
Nadszedł patrol.
– Rozejść się! Nie zatrzymywać się! Jazda, rozejść się! Naprzód!
Graeber szedł dalej.
“Czego się nie przebaczy? – pomyślał. – Po tej wojnie będzie straszliwie dużo do przebaczenia – i nie do przebaczenia. Okres jednego pokolenia na to nie wystarczy". Widział więcej zabitych dzieci niż te – widział je wszędzie, we Francji, w Holandii, w Polsce, w Afryce, w Rosji; wszystkie miały matki, które po nich płakały, nie tylko niemieckie, oczywiście, o ile jeszcze mogły płakać, a nie zostały uprzednio wymordowane przez SS. Ale dlaczego o tym myśli? Czyż przed godziną sam nie wołał: “Świnie! Świnie!", w stronę nieba, po którym krążyły samoloty?
Dom Elżbiety nie został trafiony, ale bomba zapalająca spadła o dwa domy dalej, wiatr przeniósł płomienie i teraz paliły się już dachy wszystkich trzech.
Dozorca stał na ulicy.
– Dlaczego nikt nie gasi? – spytał Graeber.
Dozorca wskazał szerokim gestem na miasto.
– Dlaczego nikt nie gasi? – odpowiedział pytaniem na pytanie.
– Czy nie ma wody?
– Trochę jeszcze jest. Ale nie ma ciśnienia. Kapie tylko. A do ognia nie możemy się zbliżyć. Dach może lada chwila runąć.
Na ulicy stały krzesła, walizy, kot w klatce na ptaki, obrazy i tobołki z odzieżą. Z okien dolnych pięter ludzie o spoconych, podnieconych twarzach wyrzucali na dwór rzeczy zawinięte w koce i poduszki. Inni biegali po schodach tam i z powrotem.
– Myśli pan, że cały dom spłonie? – spytał Graeber dozorcę.
– Prawdopodobnie, jeśli straż pożarna wkrótce nie przyjedzie. Dzięki Bogu, nie ma wiatru. Na ostatnim piętrze otworzyliśmy wszystkie krany i usunęliśmy łatwopalne przedmioty. Nic więcej nie można było zrobić. Gdzie są właściwie te cygara, które mi pan obiecał. Przydałyby się teraz.
– Jutro – odparł Graeber. – Jutro na pewno.
Spojrzał w górę, na mieszkanie Elżbiety. Nie było jeszcze bezpośrednio zagrożone, dwa piętra dzieliły je od ognia. W oknie obok pokoju Elżbiety spostrzegł pomykającą tu i tam panią Lieser. Mozoliła się nad białym tłumokiem, w którym prawdopodobnie była pościel. W półmroku pokoju wyglądał jak nadmuchany upiór.
– Ja też pójdę pakować rzeczy - powiedział Graeber. – To nie zaszkodzi.
– Słusznie – odparł dozorca.
Na schodach jakiś mężczyzna w binoklach uderzył Graebera ciężkim kufrem w goleń.
– Bardzo przepraszam – powiedział uprzejmie w próżnię i pobiegł dalej.
Drzwi do mieszkania stały otworem. Korytarz zawalony był pakunkami. Pani Lieser przebiegła obok Graebera z zaciśniętymi wargami i łzami w oczach. Wszedł do pokoju Elżbiety i zamknął za sobą drzwi. Usiadł na krześle przy oknie i rozejrzał się. Mieszkanie tchnęło nagle przedziwnym, wyosobnionym spokojem. Graeber siedział przez chwilę bez ruchu, nie myśląc o niczym. Potem poszukał walizek. Znalazł dwie pod łóżkiem i zastanawiał się, co zapakować.
Rozpoczął od sukien Elżbiety. Wyjął z szafy te, które uważał za najbardziej praktyczne. Potem otworzył komodę i wyjął bieliznę i pończochy. Między obuwie wsadził małą paczkę listów. Z ulicy dobiegały okrzyki i hałas. Wyjrzał. Nie była to jednak straż pożarna, tylko mieszkańcy wynoszący swoje rzeczy . Przed zburzonym domem naprzeciwko zobaczył kobietę w nurkowym futrze, siedzącą w czerwonym pluszowym fotelu; przyciskała do piersi małą walizeczkę. “Prawdopodobnie jej biżuteria" – pomyślał i zaczął szukać po szufladach biżuterii Elżbiety. Znalazł kilka drobiazgów: cieniutką złotą bransoletkę i starą broszkę z ametystem. Zapakował również złocistą suknię. Dotykając rzeczy Elżbiety odczuwał odległą tkliwość – tkliwość i lekki wstyd, jakby robił coś niedozwolonego.
Zdjęcie ojca Elżbiety położył na wierzchu do drugiej walizki i zamknął ją. Potem usiadł w fotelu i rozejrzał się. Znowu ogarnął go przedziwny panujący tu spokój. Po chwili przypomniał sobie, że powinien zabrać pościel. Zawinął poduszki i kołdry w prześcieradła i związał tak, jak to robiła pani Lieser. Kładąc tłumok na podłodze spostrzegł za łóżkiem swój tornister. Zapomniał o nim. Gdy go wyciągnął, stalowy hełm zagrzechotał po podłodze, jakby z dołu ktoś mocno stukał w sufit. Nogą przysunął go do rzeczy leżących przy drzwiach, a potem wyniósł wszystko na ulicę.
Читать дальше