Domy wypalały się powoli. Straż pożarna nie przyjechała, kilka domów mieszkalnych to była zbyt drobna sprawa. Pierwszeństwo miały płonące fabryki. Zresztą czwarta część miasta stała w płomieniach.
Pogorzelcy uratowali ze swego majątku tyle, ile tylko zdołali. Teraz nie wiedzieli, co z tym robić. Nie mieli środków transportowych ani dachu nad głową. Część ulicy przed płonącymi domami zamknięto. Dalej, po obu stronach, piętrzyły się rzeczy.
Na środku jezdni stały pluszowe fotele, skórzana kanapa, krzesła, pościel i dziecinna kołyska. Jakaś rodzina uratowała cztery krzesła i stół kuchenny i zasiadła wokół niego. Inna odgrodziła sobie kącik na ulicy i broniła go jak swojej własności przed każdym, kto chciał się tamtędy przecisnąć. Dozorca leżał na otomanie w tureckie wzory i spał. Oparty o ścianę domu stał portret Hitlera, stanowiący własność pani Lieser, która skuliła się na swojej pościeli, z dzieckiem na kolanach.
Graeber wywlókł z pokoju Elżbiety biedermeierowski fotel i usiadł w nim, ułożywszy blisko siebie walizki, tornister i resztę rzeczy . Chciał wstawić je do któregoś z nie uszkodzonych domów. W dwóch mieszkaniach w ogóle mu nie odpowiedziano, gdy zadzwonił, choć widział twarze za oknami. Do innych nie wpuszczono go, bo już były przepełnione. W ostatnim jakaś kobieta wrzasnęła na niego:
– Też się panu zachciewa! A później jeszcze tu zamieszkać, co?
Po tych nieudanych próbach zrezygnował. Gdy wrócił do swoich rzeczy, stwierdził, że w czasie jego nieobecności skradziono mu paczkę z chlebem i żywnością. Zauważył potem, że rodzina siedząca przy stole je po kryjomu. Odwracali głowę, pakując kęsy do ust; ale mogło to być również ich jedzenie, którym nie chcieli się z nikim podzielić.
Nagle zobaczył Elżbietę. Przerwała kordon i stała na wolnej przestrzeni, opłomieniona blaskiem ognia.
– Elżbieto, jestem tutaj! – zawołał i zerwał się z fotela.
Odwróciła się. Nie od razu go spostrzegła. Stała ciemna na tle ognia i tylko włosy jej błyskały.
– Tutaj! – zawołał ponownie i pomachał ręką.
Podbiegła do niego.
– Jesteś tutaj! Chwała Bogu!
Przygarnął ją mocno.
– Nie mogłem przyjść po ciebie do fabryki. Musiałem pilnować rzeczy.
– Myślałam, że coś ci się stało.
– Dlaczego miałoby mi się coś stać?
– Przecież i tobie mogło się coś przytrafić!
Oddychała gwałtownie, wsparta o jego pierś.
– Do diabła, wcale mi to na myśl nie przyszło – odparł zaskoczony. – Ja tylko o ciebie się bałem.
Podniosła wzrok.
– Co tu się stało?
– Dach się zapalił.
– A ty? Taka byłam o ciebie niespokojna.
– A ja o ciebie. Usiądź tutaj. Odpocznij.
Wciąż jeszcze oddychała gwałtownie. Na brzegu chodnika spostrzegł wiadro z wodą, obok stała filiżanka. Zaczerpnął wody i podał filiżankę Elżbiecie.
– Masz, napij się.
– Hej tam! Panie! To nasza woda! – zawołała jakaś kobieta.
– I nasza filiżanka – dodał dwunastoletni piegowaty chłopiec.
– Wypij! – powiedział Graeber do Elżbiety i odwrócił się. – A jak jest z powietrzem? Także do was należy?
– Oddaj im ich wodę i filiżankę – powiedziała Elżbieta. – Albo lepiej wylej im całe wiadro na głowę.
Graeber przytknął jej filiżankę do ust.
– Nie, wypij. Biegłaś?
– Tak. Całą drogę.
Znów podszedł do wiadra. Kobieta, która przedtem upominała się o wodę, należała do rodziny siedzącej przy kuchennym stole. Graeber powtórnie napełnił filiżankę, wypił i postawił ją koło wiadra. Nikt nic nie powiedział, ale gdy Graeber odszedł, chłopiec szybko zabrał filiżankę.
– Świnie! – wrzasnął dozorca na ludzi siedzących przy stole. Obudził się, ziewnął i położył z powrotem. Dach pierwszego domu zawalił się.
– Tu masz rzeczy, które dla ciebie zapakowałem – powiedział Graeber. – Prawie wszystkie twoje suknie, fotografię ojca i pościel. Spróbuję wydostać meble. Jeszcze nie jest za późno.
– Zostań tutaj. Niech się spalą.
– Dlaczego? Jeszcze czas.
– Niech się spalą. Wtedy wszystko się skończy. Tak będzie lepiej.
– Co się skończy?
– Przeszłość. Nic z nią nie możemy począć, obciąża nas tylko. Także i to, co było w niej dobrego. Musimy zacząć od nowa. Przeszłość zbankrutowała. Już do niej nie powrócimy.
– Mogłabyś sprzedać meble.
– Tutaj? – Elżbieta rozejrzała się. – Nie będziemy urządzać licytacji na ulicy. Popatrz tylko! Za dużo jest mebli, a za mało mieszkań. Tak jeszcze długo pozostanie.
Deszcz znów zaczął podać grubymi, ciepłymi kroplami. Pani Lieser rozpięła parasol. Jakaś kobieta, która uratowała nowy kapelusz przybrany kwiatami i dla wygody włożyła go na głowę, zdjęła go teraz i schowała pod suknię. Dozorca obudził się znowu i kichnął. Hitler na olejnym portrecie pani Lieser wydawał się płakać kroplami deszczu. Graeber odpiął z tornistra swój płaszcz i płachtę brezentową. Płaszcz zarzucił Elżbiecie na ramiona, płachtą okrył pościel.
– Musimy się rozejrzeć za jakimś noclegiem.
– Może deszcz zagasi ogień. Gdzież będą spali ci wszyscy ludzie?
– Nie wiem. Zdaje się, że zapomniano o tej ulicy.
– Zostańmy tutaj. Mamy pościel, płaszcz i płachtę brezentową.
– Potrafiłabyś tak zasnąć?
– Sądzę, że można spać wszędzie, jeśli się jest zmęczonym.
– Binding ma wolny pokój. Ale tam byś nie chciała pójść, co?
Elżbieta potrząsnęła głową.
– No więc pozostaje tylko Pohlmann – oświadczył Graeber. – W jego katakumbach znajdzie się miejsce do spania. Pytałem go o to przed kilkoma dniami. Zbiorowe kwatery są na pewno wszystkie przepełnione – jeśli w ogóle jeszcze istnieją.
– Poczekajmy trochę. Nasze piętro jeszcze się nie pali.
Elżbieta siedziała na deszczu, okryta płaszczem wojskowym. Nie była przygnębiona.
– Chciałabym się czegoś napić – powiedziała. – Ale nie wody.
– Mamy tu coś. Przy pakowaniu znalazłem butelkę wódki, ukrytą za książkami. Zapomnieliśmy o niej.
Graeber rozwiązał tłumok z pościelą. Butelkę schował między poduszki, dzięki temu złodziej jej nie znalazł. Zapakował też szklankę.
– Trzymaj. Musimy pić ostrożnie, żeby inni nie zauważyli. Bo pani Lieser gotowa nas zadenuncjować, że szydzimy z żałoby narodowej.
– Jeżeli się chce, żeby inni niczego nie zauważyli, nie należy być ostrożnym. To najlepszy sposób. – Elżbieta wzięła szklankę i wypiła. – Wspaniałe! Właśnie tego mi brakowało. Czuję się niemal jak w kawiarni na świeżym powietrzu. A co z papierosami?
– Zabrałem wszystkie, jakie były.
– Świetnie! Mamy więc to, czego nam potrzeba.
– Czy nie powinienem jednak wynieść trochę mebli?
– Już cię nie puszczą na górę. Zresztą, cóż byśmy z nimi robili? Nie możemy ich taszczyć ze sobą tam, gdzie dziś znajdziemy nocleg.
– Jedno z nas może ich pilnować, a drugie będzie szukało schronienia.
Elżbieta potrząsnęła głową i wypiła resztę wódki. W tej samej chwili runął dach jej domu. Mury wydawały się chwiać; potem zerwały się stropy górnych pięter. Zebrani na ulicy mieszkańcy jęknęli. Z okien tryskały iskry. Płomienie lizały firanki.
– Nasze piętro jeszcze stoi – powiedział Graeber.
– Już niedługo – odparł za nim jakiś mężczyzna.
Graeber odwrócił się.
– Dlaczego?
– A dlaczego panu miałoby się lepiej powodzić niż nam? Na tym piętrze mieszkałem przez dwadzieścia trzy lata, młody człowieku. Teraz pali się. Dlaczego pańskie miałoby ocaleć?
Читать дальше