Mężczyzna miał świeżą bliznę na czole, brakowało mu dwóch przednich zębów.
– Gdzie pan mieszka?
– Hakenstrasse osiemnaście.
– To na Starym Mieście.
– Tuż obok. Na rogu Luisenstrasse. Widać stamtąd kościół Św. Katarzyny.
– Tak… tak… – Mężczyzna spojrzał w ciemne niebo. – No, więc zna pan drogę.
– Oczywiście. Tego się nie zapomina.
– Pewnie, że nie. Wszystkiego dobrego.
– Dziękuję.
Graeber szedł przez Bramschestrasse. Spoglądał na domy. Były całe. Widział okna, wszystkie były ciemne. “Obrona przeciwlotnicza – pomyślał. – Oczywiście". To dziecinne, a jednak nie spodziewał się tego; wyobrażał sobie, że miasto będzie oświetlone. A przecież powinien był o tym wiedzieć z czasów ostatniego urlopu. Przyśpieszył kroku. Zobaczył piekarnię, w której nie było chleba. Za szybą stało kilka papierowych róż w szklanym wazonie. Potem minął sklep spożywczy. Okno wypełniały puste opakowania. Dalej – warsztat siodlarza. Graeber przypomniał sobie ten sklep. Na wystawie stał tu dawniej wypchany brązowy koń. Zajrzał do środka. Koń wciąż jeszcze tam stał, a przed nim, także jak dawniej, z pyskiem uniesionym jak do szczekania – stary, wypchany czarno-biały terrier. Graeber zatrzymał się na chwilę przed tą wystawą, która nie zmieniła się mimo wszystko, co zaszło w ciągu ostatnich lat; potem ruszył dalej. Nagle poczuł się w domu.
– Dobry wieczór – powiedział do jakiegoś nieznajomego stojącego przed następnymi drzwiami.
– …wieczór – odparł ten po chwili, zdumiony.
Buty Graebera stukały po bruku. Wkrótce odstawi ciężkie buciory i wyszuka swoje lekkie cywilne obuwie. Umyje się w gorącej wodzie i włoży czystą koszulę. Szedł coraz szybciej. Miał wrażenie, że ulica faluje mu pod nogami, jakby była żywa lub naładowana elektrycznością. Potem poczuł nagle zapach dymu.
Przystanął. To nie był dym z komina ani ze spalonego drzewa; to był swąd pożaru. Rozejrzał się. Domy stały nietknięte, dachy były nienaruszone. Niebo nad nimi rozległe i granatowe.
Poszedł dalej. Ulica wychodziła na mały placyk z zieleńcem. Swąd spalenizny stał się intensywniejszy. Jakby zwisał w nagich koronach drzew. Graeber węszył; nie mógł ustalić, skąd dolatuje ten zapach. Był teraz wszędzie, jak popiół spadający z nieba.
Na następnym rogu zobaczył pierwszy zwalony dom. Drgnął. W ciągu ostatnich lat nie widział nic prócz ruin i nie robiło to już na nim wrażenia; ale w tę kupę gruzów wpatrywał się, jakby po raz pierwszy w życiu widział zniszczony budynek.
“To tylko jeden dom – pomyślał. – Tylko jeden jedyny dom. Nie więcej. Wszystkie inne jeszcze stoją". Przebiegł obok ruin węsząc. Zapach spalenizny nie pochodził stąd. Ten dom został już dawno zniszczony. Może był to przypadek – jakaś bomba zrzucona bez wyboru w czasie powrotnego lotu.
Spojrzał na tabliczkę z nazwą ulicy. Bremerstrasse. Do Hakenstrasse jeszcze daleko, co najmniej pół godziny. Szedł prędzej. Prawie nie spotykał ludzi. Pod ciemnymi łukami bram paliły się małe niebieskie żarówki. Były osłonięte, a w ich bladym świetle brama wyglądała niby chora na gruźlicę.
Potem natknął się na pierwszy zniszczony narożnik. Tym razem było to kilka domów. Pozostały z nich tylko fundamenty. Sterczały w górę czarne i widlaste. Pogięte stalowe belki zwisały między nimi jak ciemne węże ryjące w kamieniach. Część gruzu już uprzątnięto. Również i te ruiny były stare. Graeber przeszedł tuż obok nich. Wspinając się na rumowisko, które tarasowało chodnik, spostrzegł czarne cienie; wyglądały w ciemności jak pełzające olbrzymie żuki.
– Hej! – zawołał. – Jest tam kto?
Zagrzechotały kamienie, posypał się tynk, cienie smyrgnęły. Graeber słyszał gwałtowne dyszenie; spostrzegł, że to on sam tak głośno oddycha.
Pędził teraz. Swąd spalenizny gęstniał. Zniszczenia były coraz większe. Doszedł do Starego Miasta, zatrzymał się i patrzył przed siebie znieruchomiałym wzrokiem. Dawniej stały tu rzędy drewnianych domów o wysuniętych szczytach, spadzistych dachach i barwnych malowidłach. Nie było ich już. Zamiast nich ujrzał bezładne pogorzelisko, zwęglone belki, fundamenty, zwały kamieni, resztki ulic, a nad tym wszystkim kłębiący się białawy opar. Domy spłonęły jak suche wióry.
Biegł dalej. Chwycił go nagle dziki strach. Przypomniał sobie, że w pobliżu domu jego rodziców znajdowała się mała huta miedzi. Mogła stanowić cel. Potykając się pędził przez ulice, przez dymiące, jeszcze wilgotne ruiny, potrącał ludzi, gnał naprzód brnąc przez rumowiska i naraz stanął. Nie wiedział, gdzie jest.
Miasto, które znał od dzieciństwa, było tak zmienione, że nie mógł znaleźć drogi. Dawniej orientował się według fasad domów, teraz pozostały z nich zgliszcza. Spytał przemykającą obok kobietę, jak trafić na Hakenstrasse.
– Co? – spytała przestraszona. Była bardzo brudna, ręce przyciskała do piersi.
– Na Hakenstrasse.
Kobieta uczyniła nieokreślony ruch.
– Tam… w głębi… za rogiem…
Poszedł w tym kierunku. Po jednej stronie stały zwęglone drzewa. Korony i mniejsze gałęzie były spalone, pnie i konary sterczały jeszcze. Wyglądały jak olbrzymie czarne ręce wyciągające się z ziemi ku niebu.
Graeber usiłował się zorientować. Stąd powinien już dojrzeć wieżę kościoła Św. Katarzyny. Nie widział jej. Może i kościół się zawalił. Nikogo już więcej nie pytał. Gdzieś spostrzegł stojące nosze. Ludzie usuwali gruzy. Wokoło biegali strażacy. Woda kląskała w gęstym dymie. Posępny płomień zawisł nad hutą miedzi. Odnalazł Hakenstrasse.
Tabliczka umocowana była na pogiętym słupie latarni. Wskazywała skośnie w dół, w stronę leja, gdzie leżały odłamki muru i żelazne łóżko. Ominął lej i znów zaczął biec. Nieco dalej spostrzegł nie zniszczony dom.
– Osiemnasty – szepnął – to musi być numer osiemnasty! Boże, spraw, żeby osiemnasty stał!
Zawiódł się. Stała tylko fasada. W ciemności cały dom wydawał się nietknięty. Gdy podszedł bliżej, zobaczył, że reszta jest zawalona. Ściśnięty stalowymi belkami, zawisł w górze fortepian. Pokrywa była zerwana, a klawisze połyskiwały jak groźnie wyszczerzone zęby w olbrzymiej paszczy wielkiego przedpotopowego potwora.
Graeber podbiegł do szeroko otwartej bramy frontowej.
– Hej tam! – krzyknął ktoś. – Uwaga! Dokąd pan leci?
Nie odpowiedział. Nagle nie mógł sobie uprzytomnić, gdzie powinien stać dom jego rodziców. Przez wszystkie te lata miał go przed oczyma, każde okno, wejście, schody – ale teraz, tej nocy, wszystko mu się pomieszało. Nie wiedział nawet, po której stronie ulicy się znajduje.
– Uważaj pan! – wrzasnął znów ten sam głos. – Chcesz, żeby ci mur na łeb zleciał?
Graeber zajrzał przez bramę. Zobaczył fragment schodów. Poszukał numeru domu. Zbliżył się komendant obrony przeciwlotniczej.
– Co pan tu robi?
– Czy to numer osiemnasty? Gdzie jest osiemnasty?
– Osiemnasty? – Komendant poprawił hełm na głowie. – Gdzie jest osiemnasty? Gdzie był osiemnasty, chciał pan powiedzieć.
– Co?
– No chyba. Nie ma pan oczu?
– To nie jest osiemnasty?
– To nie był osiemnasty! Był! “Jest" już nie istnieje. “Był" – to właściwe słowo.
Graeber chwycił mężczyznę za klapy.
– Słuchaj pan – powiedział groźnie. – Nie mam ochoty wysłuchiwać dowcipów. Gdzie jest osiemnasty?
– Proszę mnie natychmiast puścić albo wezwę policję. Nie ma pan tu nic do szukania. Tutaj się odgruzowuje. Zostanie pan aresztowany.
Читать дальше