Drzwi do klozetu otworzyły się bezszelestnie. Wyszedł z nich frajter. Twarz jego była mokra od potu. Opadł na ławkę.
– Poszedł? – szepnął po chwili.
– Zdaje się.
Frajter długo siedział w milczeniu. Pot z niego spływał.
– Będę się za niego modlił – powiedział wreszcie.
Wszyscy podnieśli wzrok.
– Co! – spytał ktoś z niedowierzaniem. – Chcesz się jeszcze modlić za tę świnię, żandarma?
– Nie, nie za tę świnię. Za tego, który był razem ze mną w klozecie. Poradził mi, żebym został w środku, że on już wszystko załatwi. Gdzie on jest?
– Na peronie. Wszystko załatwił. Doprowadził tego grubego wieprza do takiej wściekłości, że już więcej nawet nie szukał.
– Będę się za niego modlił.
– Nie mam nic przeciwko temu, możesz się modlić.
– Tak, na pewno. Nazywam się Luttjens. Na pewno będę się za niego modlił.
– Dobrze. Ale teraz zamknij mordę. Módl się jutro. Albo poczekaj przynajmniej, aż pociąg ruszy – powiedział ktoś.
– Będę się modlił. Ja muszę do domu. Jak trafię tu do szpitala, to nie dostanę urlopu. A ja muszę do Niemiec. Moja żona ma raka. Ma trzydzieści sześć lat. Trzydzieści sześć lat skończyła w październiku. Już od czterech miesięcy leży w łóżku.
Udręczonym wzrokiem wodził od jednego do drugiego. Nikt mu nie odpowiedział. Była to codzienna historia.
W godzinę później pociąg ruszył. Żołnierz, który ukrył się na zewnątrz wagonu, nie pokazał się więcej.
“Prawdopodobnie złapali go" – pomyślał Graeber.
W południe wszedł jakiś podoficer.
– Czy ktoś z was chce się ogolić?
– Co?
– Ogolić. Jestem fryzjerem. Mam doskonałe mydło, jeszcze z Francji.
– Golić? Kiedy pociąg jest w biegu?
– Oczywiście. Właśnie goliłem w wagonie oficerskim.
– Ile to kosztuje?
– Pięćdziesiąt fenigów. Pół marki, tanio, biorąc pod uwagę, że muszę wam najpierw ostrzyc brody.
– Dobrze. – Jeden z urlopników wyciągnął pieniądze. – Ale jak mnie zatniesz, to nic nie dostaniesz.
Golibroda odstawił miseczkę i wyjął z kieszeni nożyczki i grzebień. Miał przy sobie dużą torbę papierową, do której wrzucał włosy. Potem zaczął namydlać. Piana była tak biała, jakby mydlił śniegiem. Pracował przy oknie. Był zręczny. Trzech żołnierzy kazało się ogolić. Ranni odmówili. Graeber usiadł jako czwarty. Przyglądał się trójce, która była już gotowa. Dziwnie wyglądali, twarze mieli czerwone i pocętkowane od zimna i wiatru, niżej jaśniały białe podbródki. W połowie były to twarze żołnierzy, w połowie – piecuchów. Graeber słyszał skrobanie brzytwy. Golenie poprawiło mu humor. To już jakby cząstka ojczyzny, zwłaszcza że obsługuje go przełożony. Miał wrażenie, że już jest w cywilu.
Po południu znów się zatrzymali. Na peronie stała kuchnia polowa. Poszli fasować jedzenie. Luttjens został w przedziale. Graeber widział, że szybko porusza wargami. Trzymał przy tym zdrową rękę tak, jakby składał ją z jakąś drugą, niewidoczną. Lewa, obandażowana, zwisała w kurtce. Dostali kapuśniak. Był letni.
Do granicy dotarli wieczorem. Pociąg został opóźniony. Urlopników poprowadzono do odwszenia. Oddali ubrania i siedzieli nadzy w baraku, aby wytępić wszy na swych ciałach. Izba była ciepła, woda ciepła, a mydło silnie pachniało karbolem. Po raz pierwszy od wielu miesięcy Graeber siedział w naprawdę ciepłym pomieszczeniu. Wprawdzie i na froncie miewali czasami piece, ale mogli ogrzać tylko część ciała zwróconą do ognia; druga strona marzła. Tutaj cała izba była ciepła. Nareszcie kości mogły odtajać. Kości i mózgownica. Mózgownica dłużej była zamrożona.
Siedzieli wkoło, szukali wszy i bili je. Graeber nie miał wszy głowowych. Mendy i wszy odzieżowe nie przechodzą na głowę, to stara zasada. Wszy respektują nawzajem swoje terytoria, nie znają wojen.
Ciepło uczyniło go sennym. Widział blade ciała kolegów, odmrożenia na nogach i czerwone szramy po bliznach. Nagle przestali być żołnierzami. Ich mundury wisiały gdzieś w parze; byli nagimi ludźmi bijącymi wszy i ich rozmowy stały się natychmiast inne. Nie mówili już o wojnie. Mówili o jedzeniu i o kobietach.
– Ona ma dziecko – powiedział jeden z nich, nazwiskiem Bernhard. Siedział obok Graebera i przy pomocy małego lusterka wyłapywał wszy z brwi.
– Dwa lata nie byłem w domu, a dziecko ma dopiero cztery miesiące. Ona utrzymuje, że ma czternaście miesięcy i że to moje. Ale matka pisała mi, że to od jakiegoś Rosjanina. Zresztą, ona dopiero przed dziesięcioma miesiącami zaczęła mi o tym pisać. Przedtem nigdy. Co wy na to?
– Zdarza się – odpowiedział łysy żołnierz obojętnie. – Na wsi jest dużo dzieci jeńców wojennych.
– Tak? No, ale co ja mam teraz zrobić?
– Ja bym babę wyrzucił – oświadczył inny, owijając sobie nogi świeżym bandażem. – To świństwo.
– Świństwo? Dlaczego świństwo? – Łysy żachnął się. – W czasie wojny te sprawy wyglądają inaczej niż zwykle. Trzeba to zrozumieć. Co to, chłopiec czy dziewczynka?
– Chłopak. Ona pisze, że podobny do mnie.
– Jeżeli chłopak, możesz go zatrzymać. Przyda się. Na wsi zawsze potrzebna jest pomoc.
– Ale to przecież pół-Rosjanin…
– No i co z tego? Rosjanie są Aryjczykami. A ojczyzna potrzebuje żołnierzy.
Bernhard odłożył lusterko.
– Takie proste to znów nie jest. Łatwo ci mówić. Nie tobie się przydarzyło.
– A może wolałbyś, żeby to jakiś dekujący się tłusty buhaj ojczyźniany zrobił twojej żonie bachora?
– Pewnie, że nie.
– No widzisz.
– Mogła na mnie poczekać – powiedział Bernhard cicho i z zażenowaniem.
Łysy wzruszył ramionami.
– Niektóre czekają, a niektóre nie. Nie można zbyt wiele wymagać, kiedy się całe lata nie wraca do domu!
– Jesteś żonaty?
– Chwała Bogu – nie.
– Rosjanie nie są Aryjczykami – powiedział nagle milczący dotychczas żołnierz o spiczastej, szczurzej twarzy i małych ustach.
Wszyscy spojrzeli na niego.
– Mylisz się – odparł łysy. – Oni są Aryjczykami. Przecież byliśmy z nimi sprzymierzeni.
– To są podludzie, bolszewiccy podludzie, a nie Aryjczycy. Takie są ustawy.
– Mylisz się. Polacy, Czesi i Francuzi są podludźmi. Rosjan uwalniamy tylko od komunistów. To Aryjczycy. Ma się rozumieć, z wyjątkiem komunistów. Może nie są takimi Aryjczykami jak my, tylko zwykłymi Aryjczykami do roboty. Ale nie będą wytępieni.
Szczur zdumiał się.
– Oni byli zawsze podludźmi – oświadczył. – Wiem dokładnie. Najzwyklejszymi podludźmi.
– To się dawno zmieniło. Tak jak z Japończykami. Oni też są teraz Aryjczykami, odkąd zawarli z nami przymierze wojenne. Żółtymi Aryjczykami.
– Obaj nie macie racji – odezwał się basem niezwykle owłosiony żołnierz. – Rosjanie nie byli podludźmi, kiedy jeszcze byli naszymi sprzymierzeńcami. Ale są nimi teraz. Tak się przedstawia ta sprawa.
– Więc co mam zrobić z dzieckiem?
– Oddać władzom – orzekł szczur autorytatywnie. – Bezbolesna śmierć, i tyle. Cóż by innego?
– A co z żoną?
– To jest sprawa sądu. Napiętnowanie, ogolenie głowy, więzienie, obóz koncentracyjny albo stryczek.
– Dotychczas nic jej nie zrobili – powiedział Bernhard.
– Chyba jeszcze nic nie wiedzą.
– Wiedzą. Moja matka doniosła.
– To znaczy, że w urzędach siedzą łapownicy i niedorajdy. Należy im się także obóz koncentracyjny albo szubienica.
– Ach, daj mi spokój – oświadczył Bernhard, rozwścieczony nagle, i odwrócił się.
Читать дальше