Załadowano rannych. Trzech wyniesiono od razu z powrotem. Już nie żyli. Nosze ze zmarłymi pozostały na peronie; ściągnięto z nich koce. Nigdzie nie paliło się światło.
Teraz przyszła kolej na rannych, którzy mogli chodzić. Kontrolowano ich dokładnie. “Nie dostaniemy się – pomyślał Graeber. – Jest ich zbyt wielu, a pociąg już przepełniony." Tępo wpatrywał się w noc. Serce biło mu gwałtownie. Nad nim buczały niewidoczne samoloty. Wiedział, że to niemieckie, ale bał się. Bał się znacznie więcej niż na froncie.
– Urlopnicy! – zawołano wreszcie.
Grupa rzuciła się naprzód. Znów zjawiła się żandarmeria polowa. Po południu, w czasie ostatniej kontroli, każdy urlopnik dostał karteczkę, którą teraz musiał oddać. Wdrapali się do wagonu. Siedziało tam już kilku rannych. Urlopnicy tłoczyli się i popychali. Ktoś głośno wykrzykiwał rozkazy. Wszyscy musieli znowu wysiąść i ustawić się na peronie. Potem zaprowadzono ich do następnego wagonu, gdzie również siedzieli już ranni. Pozwolono im wsiąść. Graeber znalazł miejsce pośrodku. Nie chciał siedzieć przy oknie. Wiedział, co mogą wyrządzić odłamki.
Pociąg nie odjeżdżał. W przedziale było ciemno. Wszyscy czekali. Na peronie uciszyło się, ale pociąg stał nadal. Dwóch żandarmów prowadziło jakiegoś żołnierza. Przeszedł oddział Rosjan taszczących skrzynki z amunicją. Potem zjawiło się kilku esesowców, którzy głośno ze sobą rozmawiali. Pociąg wciąż jeszcze nie ruszał. Ranni pierwsi zaczęli kląć. Mogli sobie na to pozwolić. Na razie nic im więcej nie groziło.
Graeber oparł głowę o ścianę wagonu. Próbował zasnąć, aby przebudzić się, gdy pociąg będzie już w biegu, ale nie mógł. Nasłuchiwał każdego dźwięku. W ciemności widział oczy sąsiadów. Odbijało się w nich matowe światło śniegu i gwiazd, padające z zewnątrz. Nie było dosyć jasno, aby rozpoznać twarze. Tylko oczy. Przedział pełen był ciemności i niespokojnych oczu, a między nimi jaśniała martwa biel opatrunków.
Pociąg szarpnął i zaraz znów stanął. Słychać było wołania. Po jakimś czasie trzasnęły drzwi. Dwoje noszy wyniesiono na peron. Dwóch zmarłych więcej. “Dwa miejsca więcej dla żyjących – pomyślał Graeber. – Oby tylko w ostatniej chwili nie przybyli nowi, bo musielibyśmy wysiąść!" Wszyscy myśleli o tym samym.
Pociąg znów szarpnął. Peron zaczął się powoli przesuwać.
Żandarmi, jeńcy, esesowcy, stosy skrzyń – a potem nagle była równina. Wszyscy wychylili się. Wciąż jeszcze nie mogli uwierzyć. Pociąg chyba znów stanie. Ale on sunął i sunął, i urywany stukot powoli przechodził w równomierny rytm. Widać było czołgi i armaty. Żołnierze oglądali się za pociągiem. Graeber poczuł się nagle bardzo znużony. “Do domu! – pomyślał. – Mój Boże, nawet nie mam odwagi się cieszyć".
Rano padał śnieg. Zatrzymano się na jakimś dworcu, aby wyfasować kawę. Dworzec leżał na skraju małej mieściny, z której niewiele pozostało. Wyładowano zmarłych. Pociąg manewrował. Graeber pobiegł ze swą namiastką kawy z powrotem do przedziału. Nie śmiał go powtórnie opuścić, aby pójść po chleb.
Przez pociąg przechodził patrol wyławiając lekko rannych; mieli pozostać w miejscowym szpitalu. Wiadomość szybko rozniosła się po wagonach. Ranni w rękę szturmowali klozety, aby się w nich ukryć. Walczyli o miejsce. Z wściekłością i rozpaczą wypychali jeden drugiego, chcąc zamknąć drzwi.
– Idą! – zawołał nagle ktoś z zewnątrz.
Kłąb ludzi rozproszył się. Dwaj żołnierze wtargnęli do ubikacji i zatrzasnęli za sobą drzwi. Inny, którego przewrócono w tłoku, spoglądał na swą rękę, unieruchomioną w łubkach. Niewielka czerwona plama powiększała się. Inny znów otworzył drzwi prowadzące na przeciwną stronę peronu i z wysiłkiem zsunął się w śnieżną zadymkę. Przylgnął na zewnątrz do pociągu. Reszta pozostała na swoich miejscach.
– Zamknij drzwi – powiedział ktoś. – Bo zaraz się domyśla.
Graeber zatrzasnął drzwi. Przez chwilę widział w kotłującym się śniegu bladą twarz żołnierza, który przykucnął na dole.
– Chcę wrócić do domu – powiedział ranny z krwawiącym opatrunkiem. – Dwa razy już trafiłem do tych przeklętych lazaretów etapowych i za każdym razem wysyłali mnie z powrotem na front, bez urlopu. Ja chcę do domu. Zasłużyłem na to.
Pełen nienawiści, wpatrywał się w zdrowych urlopników. Nikt mu nie odpowiedział. Trwało to długo, nim nadszedł patrol. Dwaj żandarmi sprawdzali przedziały, kilku innych pilnowało na peronie rannych, których wygarnięto z wagonów. Jednym z kontrolujących był młody lekarz w stopniu podoficera. Pobieżnie przeglądał papiery rannych.
– Proszę wysiąść – mówił obojętnie, patrząc już na kartę następnego.
Jakiś żołnierz nie ruszył się z miejsca. Był to mały, szary człowieczek.
– Jazda, dziadku – powiedział żandarm, który towarzyszył lekarzowi. – Nie słyszeliście?
Żołnierz siedział dalej. Miał obandażowane ramię.
– Jazda! Wysiadać! – powtórzył żandarm.
Żołnierz nie ruszył się. Zacisnął wargi i spoglądał przed siebie, jakby nic nie rozumiał. Żandarm stanął przed nim rozkraczony.
– Czekacie na specjalne zaproszenie? Wstawać!
Żołnierz wciąż zachowywał się tak, jakby nic nie słyszał.
– Wstawać! – wrzasnął teraz żandarm. – Nie widzicie, że mówi do was przełożony? Chcecie trafić przed sąd wojenny?
– Spokojnie – odezwał się lekarz. – Tylko spokojnie. – Miał różową twarz pozbawioną rzęs. – Krwawicie – tłumaczył żołnierzowi, który przedtem walczył o miejsce w klozecie. – Trzeba wam założyć świeży opatrunek. Proszę wysiąść.
– Ja… – zaczął ranny i urwał. Spostrzegł nagle, że wszedł drugi żandarm; razem z pierwszym ujęli teraz szarego żołnierza pod zdrowe ramię i podnieśli do góry. Żołnierz, nie poruszając twarzą, wydał piskliwy skrzek. Drugi żandarm schwycił go teraz wpół i jak lekki pakunek wypchnął z przedziału. Czynił to bezosobowo, bez brutalności. Żołnierz już nie krzyczał. Zniknął w tłumie na peronie.
– No więc? – spytał lekarz.
– Czy będę mógł jechać dalej, kiedy założą mi świeży opatrunek, panie kapitanie? – spytał ranny.
– To się okaże. Możliwe. Najpierw musicie iść na opatrunek.
Żołnierz wysiadł z twarzą pełną rozpaczy. Zwrócił się do podoficera-lekarza tytułując go kapitanem, ale i to nic nie pomogło.
Żandarm nacisnął drzwi klozetu.
– Naturalnie – odezwał się pogardliwie. – Nie mają lepszych pomysłów. Zawsze to samo. Otworzyć! – rozkazał. – Natychmiast!
Drzwi się uchyliły. Wyszedł jeden z ukrywających się tam żołnierzy.
– Spryciarz, co? – warknął żandarm. – Po co się zamykacie? Chcecie się bawić w chowanego?
– Mam biegunkę. Chyba po to jest klozet.
– Tak? Właśnie teraz? I ja mam w to uwierzyć?
Żołnierz rozchylił płaszcz ukazując Żelazny Krzyż I klasy. Spojrzał na pierś żandarma; była pusta.
– Tak – odparł spokojnie. – Ma pan w to wierzyć.
Żandarm zaczerwienił się. Lekarz uprzedził go.
– Proszę wysiąść – powiedział nie patrząc nawet na żołnierza.
– Pan nie sprawdził, co mi jest.
– Widzę to po opatrunku. Proszę wysiąść.
Żołnierz uśmiechnął się przelotnie.
– Dobrze.
– Jesteśmy chyba gotowi, co? – spytał lekarz nerwowo.
– Tak jest. – Żandarm obrzucił wzrokiem urlopników. Każdy z nich trzymał swoje papiery w ręku. – Tak, jesteśmy gotowi – oświadczył i wysiadł za lekarzem.
Читать дальше