Urwał i podał Graeberowi karteczkę.
– Tutaj jest adres. Jeśli przyjdzie ktoś z mojej kompanii, to może mu uwierzy… rozumiesz? Ona myśli, że nie mam odwagi napisać prawdy…
– Tak – odparł Graeber. – Rozumiem. – Wziął kartkę i włożył ją do książeczki wojskowej. Hirschland podsunął mu paczkę papierosów.
– Weź… na drogę…
– Dlaczego?
– Ja nie palę.
Graeber spojrzał na niego. To prawda, nigdy nie widział Hirschlanda palącego.
– Dobrze, dziękuję – powiedział i wziął papierosy.
– I nie mów nic o tym… – Hirschland zrobił gest w kierunku frontu – Tylko, że tu spokojnie.
– Oczywiście. Cóż innego miałbym powiedzieć?
– Dziękuję.
Hirschland odwrócił się szybko.
“«Dziękuję»? – pomyślał Graeber. – Za co mi dziękuje?”
Znalazł miejsce w sanitarce. Samochód pełen rannych wpadł do dziury w śniegu; pomocnik kierowcy wyleciał z kabiny i złamał rękę. Graeber zajął jego miejsce.
Wóz jechał oznaczoną palikami i wiechciami słomy drogą, która wiodła łukiem koło wsi. Graeber widział kompanię zebraną na placu przed cerkwią.
– Ci jadą na linię – powiedział kierowca. – Pójdą do akcji. Zasrana historia! Człowieku, skąd Rosjanie biorą tyle tej artylerii!
– Tak…
– Czołgów też mają dosyć. Tylko skąd?
– Z Ameryki. Albo z Syberii. Podobno mają tam całą kupę fabryk.
Kierowca wyminął ugrzęzła w śniegu ciężarówkę.
– Rosja jest za wielka. Za wielka, mówię ci. Człowiek się w niej gubi.
Graeber przytaknął i owinął nogi kocem. Przez chwilę czuł się jak dezerter. Sformowana kompania ciemniała na wiejskim placyku. A on odjeżdża. On jeden. Inni pozostają tutaj, idą na front, a on odjeżdża. “Zasłużyłem sobie na to. Rahe też to powiedział… Ale dlaczego o tym myślę? Po prostu boję się, że ktoś mnie dogoni i zawróci".
Kilka kilometrów dalej napotkali samochód z rannymi, który obsunął się z drogi i utknął w śniegu. Zatrzymali się i zajrzeli do sanitarki. Dwaj żołnierze zmarli. Wyładowali trupy, a na ich miejsce zabrali trzech rannych z drugiego wozu. Graeber pomagał ich ładować. Dwaj mieli amputowane nogi, trzeci – postrzał twarzy; mógł siedzieć. Ci, którzy pozostali, krzyczeli i przeklinali. Byli to ciężko ranni na noszach – zabrakło dla nich miejsca.
Jak wszyscy ranni, bali się, że w ostatniej chwili dogoni ich jeszcze wojna.
– Co się stało? – spytał kierowca sanitarki szofera tamtego wozu.
– Oś złamana.
– Oś złamana? W śniegu?
– Był taki, co złamał palec dłubiąc w nosie. Nigdy o tym nie słyszałeś, ty żółtodziobie?
– Jasne. W każdym razie masz chociaż szczęście, że skończyła się prawdziwa zima. Inaczej wszyscy zamarzliby ci na śmierć.
Pojechali dalej. Kierowca oparł się na siedzeniu.
– Zdarzyło mi się to przed dwoma miesiącami – zaczął. – Miałem kłopoty ze skrzynką biegów. Posuwałem się naprzód bardzo wolno. Ludzie mi przymarzli do noszy. Nic nie mogłem poradzić. Kiedy wreszcie dojechaliśmy do celu, sześciu żyło jeszcze. Ręce, nogi i nosy naturalnie odmrożone. Być ranionym w Rosji, w zimie, to nie żarty. – Wyjął prymkę i odgryzł kawałek. – A ci, co mogli chodzić, szli na piechotę! Nocą, w czasie mrozów. Chcieli siłą zająć nasz samochód. Czepiali się drzwi i stopni jak rój pszczół. Musieliśmy ich spychać.
Graeber w roztargnieniu kiwnął głową i obejrzał się. Wsi nie było już widać. Zniknęła za śnieżną zawieją. Nic już nie istniało prócz nieba i równiny, po której jechali na zachód. Było południe. Słońce świeciło blado poprzez szarzyznę. Śnieg lekko migotał. I nagle Graeber poczuł, jak coś w nim wybuchło gorącą falą, i po raz pierwszy uświadomił sobie, że uszedł, że uchodzi śmierci, ciągle dalej i dalej; wpatrywał się w rozjeżdżony śnieg niknący pod kołami metr za metrem i czuł, że metr za metrem zbliża się ku ocaleniu, ku zachodowi, ku ojczyźnie, ku niepojętemu życiu za zbawczym horyzontem.
Kierowca potrącił go zmieniając biegi. Graeber wzdrygnął się. Poszukał w kieszeniach i wyłowił paczkę papierosów, tę od Hirschlanda.
– Weź – powiedział.
– Merci - odparł kierowca nie odwracając głowy. – Nie palę. Tylko żuję.
Kolejka wąskotorowa zatrzymała się. Mały, zamaskowany dworzec oblany był słońcem. Z paru okolicznych domów pozostały już tylko ruiny; zbudowano więc kilka baraków, których dachy i ściany pomalowano na barwy ochronne. Na torach stały wagony kolejowe. Przeładowywali je rosyjscy jeńcy. Kolejka wąskotorowa łączyła się tu z linią szerokotorową.
Rannych umieszczono w jednym z baraków. Ci, którzy mogli chodzić, usiedli na grubo ciosanych ławach. Przyłączyło się do nich kilku urlopników. Starali się jak najmniej rzucać w oczy, w obawie, że ktoś na nich zwróci uwagę i odeśle z powrotem.
Dzień był przygnębiający. Zwiędłe światło igrało nad śniegiem. Z oddali dochodził warkot silników samolotowych. Nie płynął z powietrza; widocznie gdzieś w pobliżu znajdowało się ukryte lotnisko. Później eskadra samolotów przeleciała nad dworcem i zaczęła wznosić się w górę, aż wyglądała jak stado skowronków. Graeber rozmarzył się. “Skowronki – pomyślał. – Pokój".
Wystraszyli ich dwaj żandarmi polowi.
– Dokumenty!
Żandarmi byli zdrowi i silni, cechowała ich pewność siebie właściwa tylko ludziom, którym nie zagraża niebezpieczeństwo. Mundury ich były bez zarzutu, broń wyczyszczona, a każdy z nich ważył co najmniej o dwadzieścia funtów więcej niż którykolwiek z urlopników.
Żołnierze w milczeniu okazywali dokumenty urlopowe. Żandarmi badali je skrupulatnie. Kazali pokazać sobie także książeczki wojskowe.
– Jedzenie możecie wyfasować w baraku numer trzy – powiedział wreszcie starszy z nich. – I umyjcie się. Jak wy wyglądacie! Chcecie wrócić do ojczyzny jak świnie?
Grupa powędrowała do baraku numer trzy.
– Przeklęte szpicle! – klął jakiś żołnierz z czarną, zarośniętą twarzą. – Hardzi w pysku i z daleka od frontu! A traktują nas, jakbyśmy byli przestępcami.
– Pod Stalingradem rozstrzelali jako dezerterów dziesiątki żołnierzy, którzy pogubili swoje pułki – powiedział inny.
– Byłeś pod Stalingradem?
– Gdybym był pod Stalingradem, nie siedziałbym teraz tutaj. Z tego kotła nikt się nie wydostał.
– Słuchaj – powiedział starszy podoficer. – Na froncie możesz sobie gadać, co chcesz. Ale tutaj jest inaczej. Od teraz trzymaj gębę na kłódkę, tak będzie dla ciebie lepiej, zrozumiałeś?
Ustawili się z menażkami w ręku. Kazano im czekać przeszło godzinę, żaden jednak nie opuścił swojego miejsca. Marzli, ale czekali. Byli do tego przyzwyczajeni. Wreszcie dostali porcję zupy; pływało w niej trochę mięsa, jarzyn i kilka kartofli.
Żołnierz, który nie był pod Stalingradem, obejrzał się ostrożnie.
– Ciekaw jestem, czy żandarmi dostają to samo żarcie?
– Nie masz innych zmartwień? – odezwał się pogardliwie podoficer.
Graeber jadł zupę. “Jest przynajmniej ciepła – pomyślał. – W domu będzie inaczej. Matka będzie gotowała. Może zrobi smażoną kiełbasę z cebulką i kartofelkami, a na deser budyń malinowy z sosem waniliowym".
Musieli czekać, aż się ściemni. Żandarmeria polowa kontrolowała ich jeszcze dwukrotnie. Przybywało coraz więcej rannych. Z każdym transportem wzrastało zdenerwowanie urlopników. Bali się, że każą im pozostać. Wreszcie, po północy, zestawiono pociąg. Zrobiło się zimniej, gwiazdy jasno świeciły na niebie. Wszyscy ich nienawidzili; oznaczały dobrą widoczność dla lotników. Przyroda sama w sobie od dawna już nie miała znaczenia, była tylko dobra lub zła w odniesieniu do wojny. Jako osłona lub jako niebezpieczeństwo.
Читать дальше