Potem ukazała się pierwsza wieś. Kościół, na którym migotał krzyż. Budynek szkolny z kręcącym się powoli blaszanym kogucikiem na dachu. Szynk i stojący przed nim ludzie. Otwarte drzwi domów, dziewczyny z miotłami, furmanka, pierwszy odblask słońca w szybach, które były całe. Nie naruszone dachy, nie zniszczone domy, drzewa bez obłamanych gałęzi, ulice, które były ulicami, dzieci idące do szkoły. Dzieci nie widział Graeber już od dawna. Westchnął głęboko. To, o czym marzył, istniało. Istniało tutaj. Mimo wszystko!
– Od razu jakoś inaczej wygląda, prawda? – zauważył podoficer od drugiego okna.
– Zupełnie inaczej.
Mgła rozpraszała się coraz bardziej. Na horyzoncie wyrastały lasy. Wzrok sięgał daleko. Druty telegraficzne towarzyszyły pociągowi. Kołysały się do góry i na dół – linie nutowe nieskończonej, niemej melodii. Ptaki ulatywały z nich jak pieśni. Krajobraz był spokojny. Dudnienie frontu umilkło. Ani śladu samolotów. Graeber miał uczucie, jakby od tygodni już był w drodze. Nawet wspomnienie towarzyszy nagle przybladło.
– Jaki dzień dziś mamy? – spytał.
– Czwartek.
– Aha, czwartek.
– Oczywiście. Wczoraj była przecież środa.
– Jak myślisz, dostaniemy gdzieś kawę?
– Na pewno. Przecież tu jest wszystko jak dawniej.
Kilku żołnierzy wyciągnęło chleb z tornistrów i zabrało się do jedzenia. Graeber czekał; chciał popić chleb kawą. Przypomniał sobie śniadania w domu przed wojną. Matka nakrywała stół obrusem w niebieską i białą kratę, był miód i bułeczki, i gorące mleko do kawy. Kanarek śpiewał, a latem słońce padało na pelargonie w oknie. Bywało, że rozcierał ciemnozielony listek między palcami i wdychając obcy, mocny zapach myślał o dalekich krajach. Dalekich krajów widział w ostatnich latach dużo, ale nie tak, jak o tym wówczas marzył.
Wyjrzał znowu. Nagle poczuł dziwną ufność. Na polu stali robotnicy rolni i patrzyli za pociągiem. Były wśród nich kobiety w chustkach na głowie. Podoficer otworzył okno i pomachał im ręką. Nie odpowiedzieli.
– Nie, to nie, chamy – powiedział podoficer rozczarowany.
Po kilku minutach zobaczył inne pole i podoficer znów pomachał ręką. Tym razem wychylił się daleko z okna. Ale i teraz nikt mu nie odpowiedział, choć ludzie wyprostowali się i spoglądali na pociąg.
– I za takich walczymy – mruknął podoficer gniewnie.
– Może to jeńcy, którzy tu pracują. Albo cudzoziemscy robotnicy.
– Było wśród nich sporo kobiet. Chociaż one mogłyby pomachać.
– Może to Rosjanie. Albo Polacy.
– Bzdura. Wcale na to nie wyglądali. A jeśli nawet, muszą być wśród nich i Niemcy.
– To pociąg z rannymi – powiedział łysy. – Takiego nikt nie pozdrawia.
– Osły! – oświadczył podoficer. – Wsiowe durnie i dziewki od krów! – Gwałtownym ruchem podciągnął okno do góry.
– W Kolonii ludzie są inni – powiedział ślusarz.
Pociąg jechał dalej. Raz zatrzymał się przez dwie godziny w jakimś tunelu. Nie mieli światła, a w tunelu było zupełnie ciemno. Przyzwyczaili się wprawdzie żyć pod ziemią, ale mimo to po jakimś czasie tunel podziałał na nich przygnębiająco.
Palili. Jarzące się punkciki papierosów poruszały się w ciemności jak świetliki.
– Prawdopodobnie uszkodzenie lokomotywy – odezwał się podoficer.
Nasłuchiwali. Nie słyszeli samolotów ani detonacji.
– Czy któryś z was był już kiedy w Rothenburgu? – spytał żołnierz z Kolonii.
– To podobno stare miasto – powiedział Graeber.
– Byłeś tam?
– Nie. A ty nigdy nie byłeś?
– Nie. Co ja tam będę robił?
– Trzeba było jechać do Berlina – powiedział szczur. – Urlop ma się tylko raz. A w Berlinie można się dobrze zabawić.
– Nie mam pieniędzy na Berlin. I gdzie bym mieszkał? W hotelu? Ja chcę do swojej rodziny.
Pociąg szarpnął.
– Nareszcie – odezwał się bas. – Myślałem już, że zostaniemy tu pogrzebani.
Światło sączyło się szaro w ciemności. Za chwilę rozsrebrzyło się i znów ujrzeli krajobraz, jak gdyby jeszcze wdzięczniejszy niż przedtem. Wszyscy cisnęli się do okien. Popołudnie było jak wino. Mimo woli szukali świeżych lejów od bomb, ale nic nie dostrzegli. O kilka stacji dalej wysiadł bas. Potem podoficer i dwaj inni. W godzinę później Graeber zaczął rozpoznawać okolicę. Zapadał zmierzch. Między drzewami zwieszał się niebieski woal. Nie poznawał nic konkretnego – domów, wsi ani pasm wzgórz – to przemówił do niego sam krajobraz. Napływał ze wszystkich stron, słodki, oszałamiający i pełen dawnych wspomnień. Był niewyraźny, nie miał nic wspólnego z rzeczywistością, stanowił zaledwie przeczucie powrotu, a nie sam powrót; ale właśnie dlatego działał o wiele silniej. Majaczyły w nim mroczne aleje snów, które nie miały kresu.
Nazwy stacji stały się bardziej swojskie. Przemykały miejscowości zapamiętane z wycieczek. We wspomnieniach poczuł nagle zapach poziomek i jodłowej żywicy, i wrzosów w słońcu. Za kilka minut powinno już być miasto. Graeber przygotował swoje rzeczy . Stał i czekał na widok pierwszych ulic.
Pociąg zatrzymał się. Po peronie biegali ludzie. Graeber wyjrzał. Usłyszał nazwę miasta.
– A więc wszystkiego dobrego – powiedział żołnierz z Kolonii.
– Jeszcze nie jesteśmy na miejscu. Dworzec leży w śródmieściu.
– Może go przenieśli. Lepiej się dowiedz.
Graeber otworzył drzwi. W półmroku zobaczył wsiadających ludzi.
– Czy to Werden? – spytał.
Kilka osób uniosło głowy, ale nikt nie odpowiedział – zbyt im się śpieszyło. Wysiadł. Potem usłyszał wołanie:
– Werden! Wysiadać!
Ujął rzemienie tornistra i przecisnął się w stronę kolejarza.
– Czy pociąg nie dojeżdża do dworca?
Kolejarz zmierzył go zmęczonym spojrzeniem.
– Pan do Werden?
– Tak.
– Tam na prawo, za peronem. Stamtąd odchodzi autobus.
Graeber szedł wzdłuż peronu. Nie znał go. Był nowy i sklecony ze świeżego drzewa. Odnalazł autobus.
– Jedzie pan do Werden? – spytał kierowcę.
– Tak.
– Czy pociąg nie idzie już przez miasto?
– Nie.
– Dlaczego?
– Bo dojeżdża tylko dotąd.
Graeber spojrzał na kierowcę. Zdał sobie sprawę, że dalsze pytanie jest bezcelowe. I tak nie otrzyma rozsądnej odpowiedzi. Powoli wdrapał się do autobusu. W kącie znalazł wolne miejsce. Na dworze wszystko było teraz spowite mrokiem. Spostrzegł tylko nowe widocznie tory kolejowe, połyskujące w ciemności. Wymijały miasto pod kątem prostym. Pociąg właśnie przetaczano. Graeber wcisnął się głębiej. “Może zrobili to ze względów bezpieczeństwa" – pomyślał bez przekonania.
Autobus ruszył. Był to stary gruchot pędzony marną benzyną. Silnik kaszlał. Minęło ich kilka mercedesów. W jednym siedzieli oficerowie Wehrmachtu, w dwóch innych – oficerowie SS. Pasażerowie autobusu widzieli, jak tamci mijali ich w pędzie, ale żaden nie powiedział ani słowa. Prawie nikt nie mówił w czasie jazdy. Tylko jakieś dziecko śmiało się i bawiło w przejściu. Była to dziewczynka mniej więcej dwuletnia, blondyneczka z niebieską kokardką we włosach.
Graeber zobaczył pierwsze ulice. Były nietknięte. Odetchnął. Jeszcze kilka minut i trzęsący się gruchot stanął.
– Wszyscy wysiadać!
– Gdzie jesteśmy? – spytał Graeber siedzącego obok mężczyznę.
– Na Bramschestrasse.
– Dalej nie jedziemy?
– Nie.
Mężczyzna wysiadł. Graeber podążył za nim.
– Przyjechałem na urlop – powiedział. – Po raz pierwszy od dwóch lat. – Musiał się przed kimś wywnętrzyć.
Читать дальше