– Dokąd mam się zwrócić? Kto mnie może poinformować, gdzie są teraz?
– W nocy niczego się nie dowiecie. Ratusz jest zburzony i wszędzie panuje bałagan. Spytajcie jutro rano w biurze dzielnicowym. Co mieliście z tym człowiekiem?
– Nic. Sądzi pan, że pod gruzami jeszcze są ludzie?
– Wszędzie leżą zabici. Gdybyśmy chcieli ich wszystkich wykopać, musielibyśmy mieć do tego sto razy więcej rąk do pracy. Te przeklęte świnie bombardują całe miasto bez wyjątku. – Oberscharfuhrer odwrócił się chcąc odejść.
– Czy tutaj jest strefa zakazana? – spytał Graeber.
– Dlaczego?
– Tak twierdzi komendant obrony przeciwlotniczej.
– Ten komendant ma bzika. Zresztą nie pełni już swych funkcji. Możecie tu zostać, jak długo wam się podoba. Nocleg znajdziecie może w Czerwonym Krzyżu. Tam gdzie był dworzec. Jeśli będziecie mieli szczęście.
Graeber poszukał wejścia. W jednym miejscu gruz został uprzątnięty, ale nigdzie nie było otworu prowadzącego do piwnicy. Wdrapał się na ruiny. W środku sterczała resztka schodów. Stopnie i poręcze ocalały, ale bezsensownie prowadziły w pustkę. Dalej leżały sterty gruzu. W niszy stał aksamitem obity fotel, prosto i porządnie, jakby go tam ktoś ostrożnie umieścił. Tylna ściana domu runęła skośnie poprzez ogród i spiętrzyła się na pozostałych ruinach. Coś tamtędy przemykało. Graeberowi wydało się, że to ów starzec, którego spotkał przedtem, ale zaraz spostrzegł, że to był kot. Odruchowo podniósł kamień i cisnął za nim. Nagle opadła go absurdalna myśl, że zwierzę nadgryzało zwłoki. Szybko przedostał się na drugą stronę. Poznał teraz, że to był numer osiemnasty; mały skrawek ogrodu pozostał nie zniszczony, stała tu jeszcze drewniana altanka z ławeczką, a za nią kikut lipy. Ostrożnie obmacał korę drzewa i wyczuł żłobiny wyrytych liter, które sam wyciął przed laty. Odwrócił się. Księżyc stał teraz nad ścianą ruiny i oświetlał scenerię. Był to wulkaniczny krajobraz, nieludzki i obcy, coś, co może być snem, ale nigdy rzeczywistością. Zapomniał, że w ciągu ostatnich lat niemal nic innego nie widywał.
Tylne wejścia zdawały się beznadziejnie zasypane. Graeber nasłuchiwał. Postukał w jedną z żelaznych belek i znów nasłuchiwał. Naraz usłyszał jakby ciche kwilenie. “To pewnie wiatr – pomyślał – nic innego, tylko wiatr". Potem usłyszał je znowu. Rzucił się w stronę schodów. Kot zeskoczył przed nim ze stopni, na które się schronił. Graeber nasłuchiwał dalej. Czuł, że drży. I naraz ogarnęła go niezbita pewność, że jego rodzice leżą pod gruzami, że jeszcze żyją i że, zamknięci w ciemnościach, drapią zrozpaczonymi, pokaleczonymi rękami i wzywają go.
Zaczął odrzucać kamienie i gruz, opamiętał się jednak i pognał z powrotem. Upadł, potłukł kolana, zsunął się po gruzie i kamieniach na ulicę i pobiegł do domu, gdzie całą noc pracował z innymi.
– Chodźcie! To nie osiemnasty! Osiemnasty jest po tamtej stronie! Pomóżcie mi odkopać!
– Co? – spytał kierownik robót i wyprostował się.
– To nie osiemnasty! Moi rodzice są tam…
– Gdzie?
– Tam! Szybko!
Kierownik spojrzał w tamtą stronę.
– To stara historia – powiedział łagodnie i bardzo oględnie. – O wiele za późno, żołnierzu. Musimy pracować tutaj.
Graeber zrzucił tornister z ramion.
– To moi rodzice! Patrzcie! Ja mam rzeczy, jedzenie. Mam pieniądze…
Mężczyzna podniósł na niego czerwone, łzawiące oczy.
– Więc mamy tych tutaj zostawić, żeby zginęli?
– Nie… ale…
– No właśnie… Ci żyją jeszcze…
– Może będziecie mogli później…
– Później? Nie widzi pan, że ludzie padają ze zmęczenia?
– Przepracowałem tu całą noc. Możecie więc mi także…
– Człowieku – kierownik robót rozzłościł się nagle. – Bądź rozsądny! Kopanie tam nie ma już najmniejszego sensu. Niechże pan zrozumie! Przecież nawet pan nie wie, czy tam ktoś jeszcze leży pod gruzami. Raczej nie, bobyśmy coś o tym wiedzieli. A teraz zostaw nas pan w spokoju!
Chwycił kilof. Graeber nie ruszył się. Patrzył na plecy pracujących ludzi. Patrzył na nosze. Patrzył na obu sanitariuszy, którzy nadeszli. Woda z pękniętej rury zalewała ulicę. Czuł, że opuszczają go siły. Pomyślał, że powinien dalej pomagać przy odkopywaniu, ale już nie mógł. Zawlókł się z powrotem do tego, co niegdyś było domem numer osiemnasty.
Spojrzał na ruiny. Raz jeszcze począł odwalać kamienie, wkrótce jednak zaprzestał. To niemożliwe. Po odrzuceniu gruzu pojawiły się żelazne szyny, beton i bloki kamienia. Dom był solidnie zbudowany, toteż ruina była teraz prawie niedostępna. “Może naprawdę zdołali uciec – pomyślał. – Może ich ewakuowano i teraz są w jakiejś wsi na południu Niemiec. Albo w Rothenburgu. Może śpią gdzieś w łóżkach. Matko, taka we mnie pustka. Nie mam już głowy ani żołądka".
Przysiadł koło schodów. “Drabina Jakubowa – pomyślał. – Jak to było? Schody wiodące do nieba? I czyż to nie aniołowie wchodzili po nich i schodzili? Gdzie są teraz aniołowie? Zamienieni w samoloty. Gdzie jest wszystko? Gdzie jest ziemia? Czyżby istniała tylko dla grobów? Kopałem groby, wiele grobów. Co tu robię? Dlaczego nikt mi nie pomaga? Widziałem tysiące ruin, ale żadnej nie widziałem nigdy naprawdę. Dopiero dzisiaj. Dopiero tę. Ale ta jest inna, zupełnie inna. Dlaczego pod nią nie leżę? Powinienem pod nią leżeć".
Nastała cisza. Zabrano ostatnie nosze. Księżyc powędrował wyżej; jego sierp lśnił bezlitośnie nad miastem. Znów zjawiła się kotka. Długo obserwowała Graebera. Ślepia jej błyskały zielonkawo w niematerialnym świetle. Podeszła ostrożnie i kilkakrotnie okrążyła go bezszelestnie. Potem zbliżyła się, otarła o jego nogi, wygięła grzbiet i zamruczała. Wreszcie przyczołgała się i ułożyła obok niego. Graeber już tego nie zauważył.
Ranek wstał promienny. Przez dłuższą chwilę Graeber nie mógł sobie uprzytomnić, gdzie się znajduje, tak już przywykł do sypiania w ruinach. Potem nagle powróciło wszystko.
Oparł się o schody i usiłował zebrać myśli. Kotka przysiadła nieco dalej, pod na wpół zasypaną wanną, i myła się spokojnie. Nic ją nie obchodziły zgliszcza i ruiny.
Graeber spojrzał na zegarek. Było jeszcze za wcześnie, aby pójść do biura dzielnicowego. Wstał powoli; stawy mu zesztywniały, ręce miał pokrwawione i brudne. W wannie znalazł nieco czystej wody – prawdopodobnie pozostałość po gaszeniu pożaru lub po deszczu. Ujrzał w niej swoją twarz, była mu obca. Wyjął z tornistra kawałek mydła i zaczął się myć. Woda sczerniała, a ręce znów zaczęły krwawić. Potrzymał je na słońcu, aby wyschły. Potem obejrzał swoje ubranie: spodnie były podarte, bluza brudna. Wytarł mundur mokrą chustką. Nic więcej nie mógł zrobić.
W tornistrze miał chleb, w manierce resztkę kawy. Jadł chleb i popijał kawą. Poczuł nagle dotkliwy głód. Gardło miał tak zaschnięte, jakby całą noc krzyczał. Zbliżyła się kotka. Graeber ułamał kawałek chleba i podał jej. Kotka wzięła ostrożnie, odniosła dalej i przycupnąwszy zaczęła jeść. Obserwowała przy tym Graebera. Miała czarną sierść i tylko jedną łapkę białą. W szkiełku leżącym między gruzami błyskało słońce. Graeber podniósł tornister i zeszedł na ulicę.
Na dole przystanął i rozejrzał się. Nie poznawał sylwetki miasta. Wszędzie widniały szczerby jak w uszkodzonej szczęce. Zielona kopuła katedry zniknęła. Kościół Św. Katarzyny zawalił się. Dachy dookoła były sparszywiałe i nadżarte, jakby olbrzymie przedpotopowe owady rozkopały mrowisko. Na Hakenstrasse stały tylko pojedyncze domy. Miasto nie przypominało niczym ojczyzny, której oczekiwał; wyglądało jak jedno z miast w Rosji.
Читать дальше