Zieglerowie milczeli, nie patrzyli na niego.
– Zaraz będzie kawa – odezwała się wreszcie pani Ziegler. – Napije się pan, prawda? Filiżanka gorącej kawy zawsze dobrze robi.
Ustawiła na stole filiżanki w niebieskie kwiatki. Graeber popatrzył na nie. W domu mieli takie same. Wzór ten, nie wiadomo dlaczego, nazywał się “cebulowy".
– Taaak… – powiedział znowu Ziegler.
– Czy sądzi pan, że rodzice mogli być ewakuowani? – spytał Graeber.
– Możliwe. Matko, czy są jeszcze keksy, które przywiózł Erwin? Podaj je panu Graeberowi.
– Co porabia Erwin?
– Erwin? – Stary drgnął przestraszony. – Erwinowi dobrze się powodzi. Bardzo dobrze.
Pani Ziegler przyniosła kawę i postawiła na stole dużą blaszaną puszkę. Napis był w języku holenderskim. Keksów pozostało w niej już niewiele. “Z Holandii" – pomyślał Graeber. Początkowo i on przywoził rodzicom różne rzeczy z Francji.
Pani Ziegler zachęcała go do jedzenia. Wziął keks z różowym lukrem. Był stary i niesmaczny. Staruszkowie nic nie jedli. Nie pili też kawy. Ziegler, zamyślony, stukał palcem w blat stołu.
– Niech pan weźmie jeszcze jeden – częstowała pani Ziegler. – Nie mamy nic innego. Ale to dobre keksy.
– Tak, bardzo dobre. Dziękuję, naprawdę nie jestem głodny.
Czuł, że z tych dwojga nie zdoła już niczego wydobyć. Może naprawdę nic nie wiedzą. Wstał.
– Czy możecie mnie państwo poinformować, gdzie mógłbym się jeszcze czegoś dowiedzieć?
– Nie wiemy. W ogóle nie wychodzimy. My nic nie wiemy. Bardzo mi przykro, Ernst, ale tak jest.
– Wierzę panu. Dziękuję za kawę. – Graeber ruszył ku drzwiom.
– Gdzie pan mieszka? – spytał nagle Ziegler.
– Już sobie coś znajdę. Jeśli nie gdzie indziej, to w koszarach.
– My nie mamy miejsca – powiedziała szybko pani Ziegler i spojrzała na męża. – Władze wojskowe z pewnością zatroszczyły się o urlopników, których domy zostały zniszczone.
– Na pewno – odparł Graeber.
– Może by zostawił tu swój tornister, dopóki czegoś nie znajdzie, matko – odezwał się Ziegler. – Przecież tornister jest ciężki.
Graeber podchwycił spojrzenie kobiety.
– Dam sobie radę – odparł. – Jestem do tego przyzwyczajony. Zamknął drzwi i zeszedł po schodach. W powietrzu czuć było stęchliznę.
Zieglerowie czegoś się bali. Nie wiedział czego, ale od roku 1933 było przecież tak wiele powodów do strachu.
Rodzina Loose ulokowała się w wielkiej sali klubu “Harmonia". Pomieszczenie zapchane było polowymi łóżkami i materacami. Na ścianach wisiało kilka chorągwi, dekoracje ze swastyką i państwowotwórczymi sentencjami oraz olejny portret fuhrera w dużej złoconej ramie – pozostałości dawnych obchodów patriotycznych. Sala roiła się od kobiet i dzieci. Między łóżkami stały walizy, garnki, kuchenki, zapasy żywności i pojedyncze meble, które zdołano wyratować.
Pani Loose siedziała apatycznie na łóżku pośrodku sali. Była to siwa, gruba kobieta o potarganych włosach.
– Twoi rodzice? – Obrzuciła Graebera bezbarwnym spojrzeniem i długo się zastanawiała. – Nie żyją, Ernst – wymamrotała wreszcie.
– Co?
– Nie żyją – powtórzyła. – Cóż by innego?
Mały chłopiec w mundurku potrącił Graebera w kolano. Ten odsunął go na bok.
– Skąd pani o tym wie? – Spostrzegł, że nie może wydobyć głosu; przełknął z trudem. – Czy pani ich widziała? Gdzie?
Pani Loose apatycznie potrząsnęła głową.
– Nic nie można było zobaczyć, Ernst – mamrotała. – Wszystko było ogniem… i ten krzyk… i potem…
Słowa przeszły w szept, a po chwili się urwały. Kobieta milczała i, wsparta na rękach, patrzyła przed siebie nieprzytomnie, w bezruchu, jakby była sama na sali.
– Pani Loose – zaczął Graeber powoli i z wysiłkiem. – Niech pani sobie przypomni! Kiedy pani widziała moich rodziców? Skąd pani wie, że nie żyją?
Kobieta zwróciła na niego mętny wzrok.
– Lena też nie żyje – wymamrotała. – I August. Znałeś ich przecież…
Graeber przypomniał sobie niejasno dwoje dzieci, które bezustannie zajadały chleb z miodem.
– Pani Loose – powtórzył i przemógł się, aby jej nie poderwać do góry i nie potrząsnąć. – Proszę, niech mi pani powie, skąd pani wie, że moi rodzice nie żyją! Niech pani spróbuje sobie przypomnieć! Widziała ich pani?
Wydało się, że go już nie słyszy.
– Lena – szeptała. – Jej też nie widziałam. Nie chcieli mnie do niej puścić. Rozszarpało ją. A przecież była taka mała. Dlaczego oni to robią? Ty chyba musisz wiedzieć, przecież jesteś żołnierzem.
Graeber rozejrzał się z rozpaczą. Między łóżkami przeciskał się jakiś mężczyzna. Był to Loose, wychudły i postarzały. Delikatnie położył rękę na ramieniu żony, która znów zatonęła w bezgranicznej rozpaczy, i dał znak Graeberowi.
– Matka jeszcze nie może tego pojąć, Ernst.
Kobieta drgnęła pod dotknięciem jego ręki. Powoli podniosła wzrok.
– A ty możesz pojąć?
– Lena…
– Bo jeżeli ty możesz pojąć – powiedziała nagle dobitnie, głośno i wyraźnie, jakby mówiła w szkole – to nie jesteś lepszy od tych, co to zrobili.
Loose obrzucił sąsiednie łóżko szybkim, pełnym lęku spojrzeniem. Nikt niczego nie usłyszał. Chłopiec w mundurku i kilkoro innych dzieci hałaśliwie bawili się w chowanego między walizkami.
– To nie jesteś lepszy – powtórzyła kobieta. Potem spuściła głowę i znów była tylko kłębkiem zwierzęcej rozpaczy.
Loose skinął na Graebera. Odeszli na bok.
– Co się stało z moimi rodzicami? – spytał Graeber. – Pańska żona mówi, że nie żyją.
Loose potrząsnął głową.
– Ona nic nie wie, Ernst. Myśli, że wszyscy musieli zginąć, bo nasze dzieci nie żyją. Ona nie jest zupełnie… zresztą widziałeś… – Przełknął. Stercząca na chudej szyi grdyka wznosiła się i opadała. – Mówi takie rzeczy… już nas z tego powodu zadenuncjowano… Tutejsi ludzie…
Przez chwilę Graeber miał wrażenie, że Loose oddala się i maleje w tym brudnym, szarym świetle, potem wszystko wróciło na dawne miejsce – znajoma postać i cała izba.
– A więc żyją? – spytał.
– Tego ci nie powiem. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak tu było w ciągu ostatniego roku, kiedy stawało się coraz gorzej. Nikt już nikomu nie wierzył. Wszyscy bali się wszystkich. Twoi rodzice są prawdopodobnie w jakimś bezpiecznym miejscu.
Graeber odetchnął spokojniej.
– Czy pan ich widział?
– Raz jeden na ulicy. Chyba ze cztery lub pięć tygodni temu. Wtedy jeszcze leżał śnieg. To było przed nalotami.
– Jak wyglądali? Czy byli zdrowi?
Loose nie od razu odpowiedział.
– Sądzę, że tak – odparł wreszcie i przełknął.
Graeber zawstydził się nagle. Zrozumiał, jak niewłaściwie było w tym otoczeniu pytać, czy przed czterema tygodniami ktoś był zdrowy, czy nie – tutaj pytano tylko o tych, co przeżyli, i o zmarłych, o nic więcej.
– Proszę mi wybaczyć – powiedział zmieszany.
Loose machnął ręką.
– Daj spokój, Ernst. Dzisiaj każdy myśli tylko o sobie. Zbyt wiele jest nieszczęścia na świecie…
Graeber wyszedł na ulicę. Gdy wchodził do klubu “Harmonia", była posępna i martwa, teraz wydawała się naraz jaśniejsza, a życie na niej jeszcze nie obumarło. Widział już nie tylko zniszczone domy: dostrzegł zieleniejące drzewa, dwa bawiące się psy i wilgotne, błękitne niebo. Jego rodzice nie byli zabici, tylko zaginieni. Przed godziną, gdy usłyszał to z ust urzędnika, wiadomość brzmiała rozpaczliwie, niemal nie do zniesienia; teraz w zagadkowy sposób zmieniła się w nadzieję. Wiedział dlaczego: bowiem przez chwilę uwierzył, że rodzice już nie żyją – ale cóż wymaga mniej pożywki niż nadzieja?
Читать дальше