– Nie boję się. Przyjechałem z frontu.
– Wielkie rzeczy! Myśli pan, że tu nie ma frontu?
Graeber puścił go.
– Mieszkam pod osiemnastym. Hakenstrasse osiemnaście. Moi rodzice tutaj mieszkają…
– Na tej ulicy nikt już nie mieszka.
– Nikt?
– Nikt. Ja chyba lepiej wiem. Sam też tu mieszkałem. – Mężczyzna wyszczerzył nagle zęby. – Mieszkałem. Mieszkałem! – wrzasnął. – W ciągu czternastu dni mieliśmy tu sześć nalotów. A wy, żołnierze, przeklęte łotry, zbijacie bąki na froncie. Zdrowi i weseli jesteście, to widać! A moja żona? Tu… – wskazał na dom, przed którym stali. – Kto ją odkopie? Nikt! Zabita! To bezcelowe, powiadają ci z oddziałów ratowniczych. Za dużo mają innej pilniejszej roboty. Za dużo zasranych akt i zasranych biur, i zasranych urzędów, które trzeba ratować. – Zbliżył do Graebera swą chudą twarz. – Coś wam powiem, żołnierzu! Człowiek nigdy nie wie, co się dzieje, póki sam nie oberwie. A gdy już wie, jest za późno. Wy, frontowy żołnierzu! – Splunął. – Dzielny żołnierzu frontowy z blaszaną rupieciarnią! Osiemnasty jest tam dalej. Tam gdzie kopią.
Graeber zostawił go i odszedł. “Tam, gdzie kopią – pomyślał. – Tam gdzie kopią! To nieprawda! Zaraz się przebudzę i będę w bunkrze, przebudzę się w piwnicy bezimiennej rosyjskiej wioski i Immermann tam będzie, i będzie klął, i Mucke, i Sauer… tutaj jest Rosja, to nie Niemcy. Niemcy są nietknięte i bezpieczne, to…”
Usłyszał wołania i stuk łopat, potem ujrzał ludzi na tlących się ruinach. Ulicą płynęła strumieniem woda z pękniętej rury. Migotała w świetle zaciemnionych lamp.
Pobiegł do mężczyzny, który wydawał rozkazy.
– Czy tu jest osiemnasty?
– Co? Wynoście się stąd! Czego tu szukacie?
– Szukam moich rodziców. Pod osiemnastym. Gdzie są?
– Człowieku, skądże mam wiedzieć? Nie jestem Panem Bogiem!
– Czy ocaleli?
– Niech pan spyta gdzie indziej. To nas nie obchodzi. My tylko odkopujemy.
– Są tu zasypani?
– Oczywiście. Myśli pan, że kopiemy dla przyjemności? – Mężczyzna odwrócił się do pracujących. – Przestać! Cisza! Willmann, stukajcie!
Robotnicy wyprostowali się. Byli to ludzie w swetrach, ludzie w brudnych białych kołnierzykach, ludzie w kombinezonach, ludzie w spodniach wojskowych i cywilnych marynarkach. Byli brudni, a po twarzach spływał im pot. Jeden z nich przyklęknął na gruzach i młotkiem stukał w wystającą rurę.
– Spokój! – krzyknął kierownik robót.
Nastała cisza. Człowiek z młotkiem przycisnął ucho do rury. Słychać było oddechy mężczyzn i szmer osypującego się tynku. Z dala dochodziły sygnały ambulansów i straży pożarnej. Człowiek z młotkiem zastukał ponownie. Potem wstał.
– Jeszcze odpowiadają. Stukają szybciej. Mają już pewnie niewiele powietrza.
Kilka razy szybko zastukał w odpowiedzi.
– Do roboty! – krzyknął kierownik. – Dalej! Tu, na prawo! Spróbujmy tędy wsunąć rurę; musimy doprowadzić tam powietrze.
Graeber stał jeszcze przy nim.
– Czy to schron przeciwlotniczy?
– Oczywiście. Cóż by innego? Myśli pan, że ktoś by tu jeszcze stukał, gdyby to nie był schron?
Graeber przełknął ślinę.
– Są tam ludzie z tego domu? Komendant obrony przeciwlotniczej powiedział mi, że tu nikt już nie mieszka.
– Ten komendant ma fioła. Tu na dole są ludzie, którzy stukają, to nam wystarczy.
Graeber odpiął tornister.
– Jestem silny. Chciałbym pomóc w odkopywaniu. – Spojrzał na kierownika robót. – Muszę… Może moi rodzice…
– Niech będzie! Willmann, macie tu jeszcze jednego na zmianę. Jest tam jakaś wolna siekiera?
Najpierw ukazały się zmiażdżone nogi. Zdruzgotała je i przygniotła drewniana belka. Człowiek żył jeszcze. Był przytomny. Graeber wpatrywał się w jego twarz. Nie znał go. Przepiłowali belkę i podsunęli nosze. Człowiek nie krzyczał. Wywrócił tylko oczy białkami do góry.
Poszerzyli przejście i znaleźli dwa trupy. Obydwa były zupełnie zmiażdżone. Na ich spłaszczonych twarzach nic się nie uwydatniało, nosy zniknęły, zęby wyglądały jak dwa rzędy płaskich pestek niesymetrycznie rozrzuconych jak zapieczone migdały. Graeber nachylił się. Ujrzał ciemne włosy – jego najbliżsi mieli jasne. Wyciągnęli zwłoki. Leżały na ulicy płaskie i dziwaczne.
Zrobiło się jaśniej, wzeszedł księżyc. Niebo przybrało łagodny, bezbarwny niemal, ciemnoniebieski kolor.
– Kiedy był nalot? – spytał Graeber, gdy go zluzowano.
– Wczoraj w nocy.
Graeber spojrzał na swe ręce. Były czarne w niematerialnym świetle. Krew, która z nich spływała, była także czarna. Nie wiedział, czy to jego własna. Nie pamiętał nawet, że gołymi rękami wydrapywał gruz i odłamki szkła. Pracowali dalej. Gryzący dym wżerał się w oczy i napełniał je łzami. Ocierali je rękawem, ale za chwilę łzy znów napływały.
– Hej, żołnierzu! – zawołał ktoś za nim. Graeber odwrócił się. – Czy to wasz tornister? – spytał jakiś mężczyzna rozpływający się w jego załzawionych oczach.
– Gdzie?
– Tam. Ktoś z nim właśnie umyka.
Graeber chciał się już odwrócić.
– Ukradnie go – powiedział mężczyzna i pokazał ręką. – Możecie go jeszcze złapać. Szybko! Zastąpię was tutaj.
Graeber nie był już zdolny do myślenia. Po prostu usłuchał głosu i ręki. Pobiegł w dół ulicy i spostrzegł, że ktoś gramolił się przez kupę gruzów. Dogonił go. Jakiś stary człowiek wlókł za sobą tornister. Graeber przydeptał rzemień. Stary puścił zdobycz, odwrócił się, uniósł ręce do góry i wydał cienki, przenikliwy skrzek. W świetle księżyca usta jego były duże i czarne, a oczy błyszczały.
Podszedł do nich patrol – dwaj esesowcy.
– Co się tu dzieje?
– Nic – odparł Graeber i zarzucił sobie tornister na ramię. Skrzeczący mężczyzna zamilkł. Oddychał gwałtownie i głośno.
– Co tu robicie? – spytał jeden z esesowców, starszawy oberscharfuhrer. – Dokumenty.
– Pomagam odkopywać. Tam, dalej. W tym domu mieszkali moi rodzice. Ja muszę…
– Książeczka wojskowa! – powiedział oberscharfuhrer ostrzej.
Graeber wlepił w nich wzrok. Nie miało sensu sprzeczać się o to, czy SS ma prawo kontrolować żołnierzy. Było ich dwóch i obaj uzbrojeni. Poszukał swej karty urlopowej. Esesowiec wydobył latarkę kieszonkową i czytał. Kawałek papieru był przez chwilę tak jasno oświetlony, jakby żarzył się od środka. Graeber czuł drżenie mięśni. Wreszcie latarka zgasła i oberscharfuhrer zwrócił mu dokument.
– Mieszkacie na Hakenstrasse osiemnaście?
– Tak – odparł Graeber szalejąc z niecierpliwości. – Właśnie tam odkopujemy zasypanych. Szukam swojej rodziny.
– Gdzie?
– Po tamtej stronie. Tam gdzie kopią. Nie widzi pan?
– To nie jest osiemnasty – powiedział oberscharfuhrer.
– Co?
– To nie jest osiemnasty, to dwudziesty drugi. Osiemnasty jest tutaj. – Wskazał na ruinę, z której wystawały żelazne belki.
– Czy aby na pewno? – wymamrotał Graeber.
– Oczywiście. Teraz wszędzie tu wygląda jednakowo. Ale to jest osiemnasty, wiem dokładnie.
Graeber spojrzał na ruiny. Nie dymiły.
– Tej części ulicy wczoraj nie bombardowano – powiedział oberscharfuhrer. – Zdaje mi się, że to było przed tygodniem. A może jeszcze dawniej.
– Nie wie pan… – Graeber zająknął się, po chwili jednak ciągnął dalej. – Nie wie pan, czy mieszkańcy ocaleli?
– Tego nie wiem. Ale zawsze się część wyratuje. Może waszych rodziców wcale nie było w domu. W czasie alarmu większość ludzi udaje się do wielkich schronów.
Читать дальше