Stark przyglądał się jej bez śladu żalu, jak gdyby ocalił niebo nad Shepperton przed ptakiem o wiele bardziej nie-bezpiecznym ode mnie. Pojąłem, że zabił ją, ponieważ bał się, że Miriam mogłaby urodzić moje dziecko -jakąś zło-wrogą, skrzydlatą istotę, która przyniosłaby im wszystkim zagładę.
Stark splunął na jej stopy i gestem nakazał innym po-dejść bliżej.
– Dobrze… Wynieście go na zewnątrz. Ale uważajcie, gdyby próbował latać.
Przezwyciężyli w końcu strach i wyciągnęli mnie z ko-ścioła. Za progiem ułożyli mnie w drucianym wózku, który zabrali z supermarketu. Kiedy przewozili mnie obok wy-twórni – groteskowi lotnicy z martwym kolegą w skrzydla-tym nakryciu głowy – proporce mojej krwi drżały w chłod-nym powietrzu. Stark biegł przodem, unosząc strzelbę ku posępnym drzewom, gotów załatwić każdego ptaka, który byłby na tyle nieostrożny, żeby na niego spojrzeć. Wrócił do mnie pędem i odepchnął starego żołnierza, który trącał mnie laską w głowę.
Nieprzyjaznym, ale pełnym szacunku tonem zamruczał:
– Będziesz latał, Blake. Ty lubisz latać. Nauczę cię latać na lotni.
Podążając wyludnionymi ulicami, minęliśmy pomnik. Na chodnikach leżały dymiące winorośle i pnącza, wyglą-dające jak kawałki zwęglonego lontu, pozostawione przez zespół minerów, który nawiedził nocą Shepperton. Główną ulicę pokrywały tysiące zbielałych kwiatów, a pośród spla-mionych krwią płatków leżały wilgotne pióra zmasakrowa-nych ptaków. Ramiona figowca zwieszały się wciąż nad centrum miasta, ale liczne ogniska, rozpalone pod ciężkimi konarami, zwęgliły korę drzewa. Między sczerniałymi ko-rzeniami stały wypalone kadłuby samochodów. Przed supermarketem zebrał się niewielki tłum – grup-ka mężów o surowych twarzach, połączonych znów ze swy-mi zszokowanymi małżonkami, a także dzieci i rodziców, ubranych w najrozmaitsze części garderoby, wyciągnięte z puszek na śmieci i ognisk. Cisnęli się wokół mnie urzędni-cy i sprzedawcy sklepowi, którzy zaledwie kilka godzin wcześniej żeglowali radośnie wraz ze mną wokół kościel-nej nawy.
Jakaś potargana młoda kobieta w poplamionej sadzą wie-czorowej sukni uderzyła mnie w twarz ostrymi palcami. – Gdzie jest Bobby? Zabrałeś mi syna!
Wokół mnie rozwrzeszczeli się też inni ludzie, wykrzy-kujący imiona utraconych dzieci.
– On jeszcze żyje! Spójrzcie na jego oczy! Stark odpędził ich ruchem strzelby i sam zaczął pchać wózek w kierunku parkingu.
– Nie dotykajcie jego rąk! Jest martwy!
Deptali chorągiewki mojej krwi, wypływającej z serca niczym trzepoczący w górze ogon opadłego latawca. Stary żołnierz ciął wstęgi krwi swoją laską.
– Nie patrz na mnie, Blake! Bo wyrżnę ci oczy! Pośród wysepek sprzętu gospodarstwa domowego i sy-pialnianych mebli rozbrzmiewał teraz chór głosów. – Odciąć mu ręce! I stopy!
– Odciąć mu członka!
– Nie dotykajcie go!
Spływając plwocinami, siedziałem bezradnie w wózku z poszarpanym nakryciem głowy, które opadało mi na ra-miona. Stark zerkał w górę, na parking. Wiedziałem, że zamierza zrzucić mnie z betonowego dachu, przekonany, że tym razem spadnę. Więc nie domyślał się, że ocaleję, nawet jeżeli zrzuciłby mnie z lotni?
– Stark, potrzebujemy go tutaj. – Stary żołnierz przy-trzymał wózek, sprzeczając się ze Starkiem. – Nigdy stąd nie uciekniemy bez Blake’a.
Kiedy się kłócili, powędrowałem myślami do wnętrza swoich kości, błądząc po moim wycieńczonym ciele. Czu-łem piekące plwociny na policzkach i dłoni, a wstęgi krwi szarpały moje serce, targane dłońmi z tłumu. Stałem się to-temem święta wiosny, pozszywanym w swojej własnej krwi przez te umorusane, podniecone kobiety. Kiedy znów się zbudziłem, Stark pchał wózek ulicą. Klu-czyliśmy, skręcając gwałtownie w ponure boczne uliczki. W całym miasteczku wisiały na ogrodowych płotach szcząt-ki skrzydlatych nakryć głowy, jak gdyby nad Shepperton zestrzelono nocą jakąś powietrzną armadę. Na progach do-mów siedzieli w kucki ludzie o wymizerowanych twarzach, paląc niewielkie ogniska z liści palmowych. Niespokojne dzieci wycinały w korze palm jakieś dziwaczne hasła. Zbliżaliśmy się do bambusowej palisady, za którą leżała otwarta droga, wiodącą do Londynu i na lotnisko. W nie-przebytej dotąd leśnej ścianie ogień wypalił rozległe szcze-liny. Obserwowali nas mieszkańcy pobliskiej wioski, któ-rzy wstali z kurami, niewątpliwie zadziwieni widokiem tłuszczy przebierańców, pchających w wózku poranione ciało skrzydlatego człowieka.
Pognaliśmy przez wyłom w palisadzie. Gdy podniecone okrzyki wokół mnie zamarły, znów ogarnęło mnie uczucie, którego zaznałem pierwszego dnia w Shepperton. – Dalej! Nie rezygnujcie! Dziś wieczorem pokażą nas w wiadomościach! – Tłukąc mnie strzelbą po głowie, Stark popędzał zmęczonych urzędników wraz z ich żonami i dzieć-mi, ale oni kolejno dawali za wygraną i ustawali w tym zniechęcającym marszu. Dysząc ciężko, odwracali się ku Shepperton, które zaczynało się od nich oddalać ni-czym miraż, widoczny wiele mil dalej na południe. Poza wyznaczonym przez autostradę obwodem leżały na hory-zoncie wiejskie domki z czerwonej cegły, tworząc odległą perspektywę, przywodzącą na myśl wiktoriańskie pocztów-ki.
Stark rzucił strzelbę na wózek w poprzek moich nóg i z krzykiem obrzydzenia skierował pojazd z powrotem ku Shepperton.
– Na razie możesz nas tu zatrzymać, Blake – powiedział do mnie półgłosem. – Ale zanim to się wszystko skończy, będziesz jeszcze latał dla stacji telewizyjnych… Przez następną godzinę błąkaliśmy się po Shepperton posępnymi ulicami w dżungli. Siedziałem na wpół przy-tomny w sklepowym wózku, a wymęczona trupa prowin-cjuszy w lotniczych strojach kluczyła po częściowo wylud-nionym mieście. Ze Starkiem na czele popędzili za stację benzynową przez plac parkingowy, leżący zaledwie sto jar-dów od autostrady. Pokrzykując chrapliwie, sunęli z tru-dem naprzód – niechlujna, lekka brygada, pchająca wózek po wyboistym gruncie niczym taran, którym mieli nadzieję rozbić mury rzeczywistości, jaką opasałem Shepperton. Jed-nak po kilku sekundach wlekli się już z trudem po najwięk-szym parkingu świata -jego pokryta popiołem powierzch-nia sięgała widnokręgu, a samotne samochody dzieliły całe mile pustych miejsc parkingowych.
Znów odepchnięci, cofnęliśmy się do miasta. Budynek poczty i supermarket uformowały się wokół nas na nowo. Zdecydowany dowieść, że jego władza nad nową czaso-przestrzenią równa się mojej, Stark poprowadził nas za sklep meblowy, gdzie raz jeszcze zagubiliśmy się na nieskończo-nym obszarze, zastawionym meblami pokojowymi i kuchen-nymi, pokrytym archipelagami wysepek sprzętu gospodar-stwa domowego, ciągnącymi się po linię horyzontu, jak gdyby zawartość wszystkich prowincjonalnych domostw na Ziemi została wystawiona na sprzedaż w tej bezkresnej oa-zie wszechświata.
– Co z ciebie za pożytek, Blake?
Wpadłszy w rozpacz, Stark przestał się mną intereso-wać. Zostawił swoją trupę przed wielopoziomowym par-kingiem, ruszył ku figowcowi i zaczął strzelać na oślep w jego gałęzie. Wycieńczeni mieszkańcy kucali wokół mnie w swoich lotniczych strojach, wyskubując pióra martwych ar, które spoczywały wśród wilgotnych kwiatów. Odcho-dzili kolejno, aż w pobliżu pozostał już tylko stary żołnierz 222 z laską. Zanim odszedł, chwycił rączkę wózka i zepchnął mnie w dół ulicy, gdzie wpadłem prosto na ogrodzenie oka-lające pomnik.
OCALENIE
Żyłem i byłem martwy.
Читать дальше