Leżąc w przystrojonej kwiatami limuzynie, przypomnia-łem sobie przerażające, kompulsywne reakcje, które prze-pełniały ostatnie lata mojego życia. Marzyłem o przestęp-stwach, zbrodniach, bezwstydnych aktach zespolenia ze zwierzętami, ptakami, drzewami i ziemią. Molestowałem małe dzieci. Teraz jednak wiedziałem, że te perwersyjne impulsy nie były niczym więcej jak tylko chaotycznymi próbami antycypacji tego, co działo się obecnie w Shepper-ton, gdzie chwytałem ludzi, by wchłonąć ich w moje ciało. Nabrałem już przekonania, że zło nie istnieje, i że nawet impulsy jawnie złe to tylko nieokrzesane w formie usiło-wania akceptacji wymagań rzeczywistości wyższego rzę-du, istniejącej w każdym z nas. Akceptując owe perwersje i obsesje, otwierałem bramy, wiodące do rzeczywistego świata, gdzie wszyscy będziemy latać, przemieniać się wedle życzenia w ryby, ptaki, kwiaty i proch, i gdzie bę-dziemy mogli połączyć się raz jeszcze z wielką wspólnotą przyrody.
Zaraz po brzasku, kiedy siedziałem wciąż na tylnym sie-dzeniu limuzyny, zauważyłem, że przez szybę przygląda mi się dwunastoletnia dziewczynka, której udało się jakoś po-konać labirynt i pochyłe kondygnacje parkingu, porośnięte krzakami jeżyn i bugenwillami.
– Czy ja też umiem latać, Blake?…
Nie zważając na wyczekujące słońce, które zostawiłem samo sobie, by wykonało zadanie nakarmienia lasu, otwo-rzyłem drzwi i ruchem ręki zaprosiłem ją do środka. Z ner-wowej dłoni dziewczynki wyjąłem należący do jej brata model samolotu, po czym położyłem go obok na siedzeniu. Uspokajającym ruchem pomogłem jej wsiąść do samocho-du obok mnie, a potem przyrządziłem sobie z niej drobne, słodkie śniadanko.
PARADA SAMOCHODÓW
Na ulicach zaległa dziwna cisza. Słońce kąpało mi skó-rę na dachu parkingu, a lekki wiatr, oszołomiony zapachem mimozy i wiciokrzewów, powiewał strzępami mojego kom-binezonu.
Świat zamarł w bezruchu. Dachy porzuconych samocho-dów, rynsztoki pod supermarketem i budynkiem poczty oraz portyk stacji benzynowej obsiadły tysiące ptaków. Zdawa-ły się czekać, aż coś się wydarzy. Czy spodziewały się, że będę znów dla nich latał?
Poirytowany ciszą, rzuciłem odpryskiem betonu w sta-do flamingów, stojących wokół fontanny w pasażu handlo-wym. Ptaki wpadały na siebie, trzepocząc niezdarnie skrzy-dłami w różowym blasku. Po chwili w uliczce bungalowów spostrzegłem grupkę ludzi, którzy pod osłoną baldachimu tropikalnej roślinności oddalali się w pośpiechu niczym nadzy spiskowcy, uciekający przez las.
Wiatr niósł w głąb głównej ulicy płatki kwiatów, którym przyglądały się uważnie ptaki. Czekałem, aż pojawią się mieszkańcy miasteczka. Czy oni się mnie boją? Czy za-uważyli wreszcie, że są nadzy? Czy Miriam St. Cloud pod-burzyła ich przeciwko mnie i ostrzegła, że jestem zmar-twychwstałym bogiem? Być może wstydzili się tego, co robili w nocy, i obawiali się, że w każdej chwili mogę opu-ścić parking, zejść między ludzi, pochwycić ich, drżących w swoich sypialniach, i kolejno wchłonąć wszystkich w sie-bie.
Ale ja, w gruncie rzeczy, chciałem im tylko pomóc. Pierwszy z popołudniowych helikopterów krążył nad rzeką w okolicach mostu. Załoga pochylała się nad kamerą filmową. Otaczająca Shepperton bambusowa palisada li-czyła już pięćdziesiąt stóp wysokości i wyglądała jak płot ze złotych włóczni. Przez cały ranek helikoptery patrolo-wały obrzeża miasta, powstrzymywane przez chmury pta-ków, które śmigła maszyn podrywały w powietrze. Kiedy stado podekscytowanych fulmarów wzbiło się w górę pod krążącym nad nimi helikopterem, z jednej z wyludnionych ulic dobiegł odgłos strzału, a po chwili z tłocznego nieba niby bomba runął na ziemię jakiś ciężki ptak. Stark z siatką i strzelbą w ręku biegł ku niemu przez gaje młodych bam-busów. Jasne włosy rozsypywały mu się na karku jak czu-pryna pirata. Zaniechał prac nad wydobyciem cessny i te-raz już otwarcie polował na ptaki, podążając w ślad za heli-kopterami patrolującymi miasto.
Stark bez wątpienia bał się, że wszystko to rychło się skończy – że świat zewnętrzny, stacje telewizyjne, policja, a później legion ciekawskich i wandali wedrze się do Shep-perton i przepłoszy te egzotyczne stworzenia, zanim on zdą-ży się przygotować na najście intruzów. Zostawiłem go, żeby sobie polował, zastanawiałem się bowiem, w jaki sposób mógłbym wciągnąć mieszkańców Shepperton w znacznie rozleglejsze sidła. Rozmyślałem już o mojej ostatniej wie-czerzy. Gdy w końcu pożrę wszystkich w Shepperton, będę na tyle silny, by ruszyć dalej przez ciche miasteczka doliny Tamizy, niczym święty duch, który pochłonie mieszkańców Londynu, zanim uda się w szeroki świat. Uświadomiłem sobie, że zdołałem pokonać niewidzialne siły, które zatrzy-mywały mnie w miasteczku, przerażone nieograniczonymi mocami, jakie w sobie odkryłem. Byłem pierwszą żywą isto-tą, która umknęła śmierci i wzniosła się ponad śmiertel-ność, aby stać się bogiem.
Porównałem się w myślach do adwentowego kalenda-rza – uchyliłem drzwi mojej twarzy i otworzyłem okienka serca, by wpuścić tych prowincjuszy do leżącego dalej praw-dziwego świata. Zacząłem podejrzewać, że nie jestem zwy-kłym bożkiem, lecz pierwszym, pierwotnym bóstwem, inni zaś bogowie to zaledwie jego prymitywne zapowiedzi, nie-poradne metafory mnie samego…
– Blake?…
Odwróciłem się, zaledwie rozpoznając swoje imię, i za-uważyłem małego Davida, przypatrującego mi się przymru-żonymi oczami w jasnym słońcu. Jeżyny poszarpały mu ko-szulę i spodenki, a czoło podrapały ciernie, gdy wspinał się po schodach. Mimo to udało mu się jakoś zachować orien-tację w labiryncie kondygnacji i dostać się na dach. – Blake… Rachel i Jamie chcieliby…
Urwał, zapomniawszy, z jaką wiadomością go posłali. Być może dziewczynka odgadła przenikliwie, że zdefor-mowany umysł Davida może być pasującym do labiryntu kluczem. Rachel i Jamie stali wciąż na dole, na ulicy. Nie zwracając uwagi na arę, która wrzeszczała na chłopca z por-tyku stacji benzynowej, jak gdyby zachęcając go, żeby się rozebrał, Jamie pomrukiwał coś do Rachel. Dziewczynka uniosła drobną rączkę do zdumionej twarzy i słuchała ko-mentarza do tego barbarzyńskiego dnia, nie wierząc wła-snym uszom.
David z trudem podniósł na mnie wzrok, a jego oczy, osadzone pod ciężkim czołem, usiłowały pojąć, co robię. Spostrzegłem, że martwi się o mnie, ale unikałem jego kry-tycznych spojrzeń. Czy zdawał sobie sprawę, że wkrótce opuszczę Shepperton, zabierając z sobą ptaki, a on i jego towarzysze pozostaną sami w tym milczącym miasteczku, kiedy przyjadą tu ekipy telewizyjne?
Dłoń Davida dotknęła poszarpanego paska mojego kom-binezonu, żeby odciągnąć mnie od skraju tarasu. Spogląda-jąc na jego drobne ciało i zdeformowaną głowę, poczułem przypływ żalu i czułości dla niego. Zapragnąłem zabrać chłopca ze sobą i przyjąć go w siebie wraz z innymi dzieć-mi, gdzie mogłyby bawić się przez całe życie na jednej z tajemnych łąk mojego serca.
Lecz kiedy wyciągnąłem ręce, żeby go dotknąć, David odsunął się ode mnie i uderzył się otwartą dłonią w twarz, jak gdyby chciał się przebudzić z koszmarnego snu. – Polecisz ze mną, Davidzie…
Kiedy chwyciłem jego pokraczną głowę, gotów przyci-snąć ją do piersi, usłyszałem eksplodującą na ulicy petardę. Krzyknęło do mnie kilkanaście głosów, a potem rozległ się gwar powracającego tłumu. Puściłem Davida i wyjrzałem na ulicę, gdzie zbierało się już całe miasto. Setki ludzi na-pływały do centrum Shepperton z cichych, bocznych ulic. Machali do mnie, rozrzucając dookoła kwiaty i odpalając petardy. Ich spalone słońcem nagie ciała lśniły okrutnym blaskiem.
Читать дальше