Teraz zrozumiałem, dlaczego rankiem wszyscy wymknęli się do domów i czym byli tak zajęci przez cały dzień – oto grupa techników i aktorów prowadziła toczącą się przez bramy wytwórni procesję kilkunastu platform do przedsta-wiania żywych obrazów. Mieszkańcy Shepperton wznieśli platformy na dachach samochodów.
– Blake! – zakrzyknął do mnie wesoło ich przywódca, podstarzały aktor, grywający w reklamach telewizyjnych. – Wydajemy przyjęcie na twoją cześć! Zejdź na dół i przy-łącz się do nas!…
Aktor wskazał przystrojone platformy, których ładunek przypominał szereg spektakularnych wariacji na temat la-tania, stworzonych przez scenografów i rekwizytorów. Uj-rzałem olbrzymie konstrukcje z papier-mache i wikliny, przypominające heraldyczne ptaki, wielkie kondory z bam-busa, udekorowane tysiącami kwiatów, albo pastisze samo-lotów, dwu- i trójpłatowców, złożonych z części ekspery-mentalnych modeli maszyn, stojących na terenie wytwórni. Kawalkada samochodów zatrzymała się. Ludzie czeka-li, aż zejdę z dachu parkingu, żeby ich powitać. Uliczne powietrze, ciężkie zapachem kwiatów, podnieconych po-południowym słońcem, tworzyło słodkie morze, w którym zawiśliśmy wszyscy jak we śnie.
– To nasz hołd dla ciebie, Blake. Chcemy podarować ci coś na pamiątkę, gdy będziesz odchodził. Aktor utworzył przejście w napierającym na mnie tłu-mie, złożonym z nagich księgowych, sprzedawców butów, programistów komputerowych, sekretarek, gospodyń domo-wych i dzieci. Uradowani moim widokiem mieszkańcy wy-rywali kwiaty ze swoich girland i obrzucali mnie nimi w nadziei, że dotyk mojej skóry przemieni je w ptaki. Wszę-dzie dokoła obserwowały mnie kamery, filmujące tę scenę. Ja jednak byłem zajęty poważniejszymi sprawami. Po-chłaniała mnie kwestia organizacji ostatniego dnia mojego pobytu w Shepperton. Przemaszerowałem przed szeregiem platform, podziwiając je kolejno. Pozdrowiłem dyrektorkę banku i starego żołnierza, którzy stali z dumą obok swoje-go dzieła. Ich platforma, zamontowana na taksówce nale-żącej do miejscowej wypożyczalni samochodów, była naj-bardziej imponującą konstrukcją ze wszystkich, ekstrawa-gancką, wiklinową strukturą o licznych skrzydłach, przy-pominającą ekscentryczny wiatrak, przeznaczony do symul-tanicznych lotów we wszystkich wymiarach czasoprzestrze-ni jednocześnie. Od razu przypadł mi do gustu, wiedziałem bowiem, że jest w sam raz dla mnie.
Wszyscy czekali, co zrobią. Tysiące rozświetlonych po-południowym słońcem twarzy zwróciło się ku mnie, kiedy wspinałem się na dach taksówki. Furczały kamery, a na wy-smarowanych olejkami ciałach pobłyskiwały flesze. Czy mieszkańcy wiedzieli, że zamierzam świętować moje za-ślubiny z miastem, nasze małżeństwo, które zostanie skon-sumowane w niecodzienny sposób? 1 że za kilka godzin wszyscy rozpoczną nowe życie na maleńkich przedmie-ściach mojego ciała?
Wsunąłem ramiona w gniazda skrzydeł, a na skronie na-łożyłem hełm. Ogromna konstrukcja zachwiała się nade mną, ale swobodnie unosiłem jej ciężar na ramionach. Munsztuk i uprząż wciskały się w moje poranione usta i pierś, i byłem niemal gotów uwierzyć, że miałem już na sobie ten groteskowy kostium ptaka, gdy po raz pierwszy wleciałem w przestrzeń powietrzną Shepperton. Poprzedzana przez rozentuzjazmowane dzieci parada ruszyła w kierunku rzeki. Siedziałem na dachu taksówki, podtrzymując swoje nakrycie głowy. Na wielkich skrzydłach i dziobatym łbie postaci przysiadały dziesiątki drobnych ptaków – sikorek, strzyżyków i rudzików, których maleń-kie oblicza wyglądały na świat spomiędzy prymitywnych piór kostiumu.
Procesja dotarła pod pomnik. Towarzyszyły mi wszyst-kie żywe istoty z miasteczka, gromady ptaków, stada psów, grupki dzieci i jelenie, skaczące w nagiej ciżbie ludzkiej, podążającej za paradą aut. Światło przybladło. Zmęczone słońce, jak gdyby zdenerwowane, że będzie musiało zoba-czyć, co zrobię z tym miasteczkiem, wycofało się za zwoje karminowych chmur, wyciekających spoza słonecznej tar-czy. Nad porośniętymi tropikalną roślinnością dachami za-wisło światło, kładąc się także na piórach flamingów i pa-pug. Shepperton zmieniło sią w rozgorączkowany ogród zoologiczny. Ta sama niesamowita glazura kryła nasycone ciała skaczących w rzece ryb i piersi młodych dziewcząt, podtrzymujących mi nogi, gdy stałem na dachu taksówki. Poprzez ptasi świergot usłyszałem helikopter, przelatu-jący nad wiązami i rzeką. Obojętna maszyna przedzierała się z trudem przez blednące światło. Terkoczące śmigła he-likoptera wzbijały w górą burzą liści i owadów. Trzymałem mocno swoje nakrycie głowy i czułem nacisk śmigieł, ale maszyna zmieniła kierunek lotu i powlokła sią z powrotem nad rzeką. W całym parku ptaki powoli opadały z nieba. Tracąc w zmiennym powietrzu punkt oparcia, helikopter ześlizgnął sią bokiem ponad dach kościoła. Silnik maszyny pracował wściekle na najwyższych obrotach. Białe dłonie pilota szarpały drążki sterownicze jak race zdenerwowane-go żonglera.
Parada samochodów przystanąła w nieładzie. Pośród kół pojazdów pądziły psy i jelenie, a nagie dzieci podbiegały do matek, potykając sią o żałośnie wyglądające ptaki, któ-rych ciała kryły teraz ziemią. Tysiące płatków, wyrwanych z wiklinowych skrzydeł, tworzyły wrzący obłok wokół na-szych głów.
– Pani doktor, proszą wracać! – Stary żołnierz rzucił sią naprzód, wymachując laską. Szarpałem swoje nakrycie gło-wy, które stało siąpotążnym szybowcem, usiłującym unieść mnie w przestworza. W wirze płatków ujrzałem, że cen-trum parku zostało przekształcone w awaryjne lądowisko. Miriam St. Cloud z pomocą Davida, Rachel i Jamiego wy-znaczała pochodniami krąg świateł na otwartej trawiastej przestrzeni.
Zszedłem z dachu taksówki, chwiejąc się pod ciężarem kostiumu. Munsztuk dusił mnie, nie mogłem więc krzyczeć do Miriam, gdy zdjęła swój biały kitel i zaczęła wyma-chiwać nim szaleńczo w stronę oddalającego się helikop-tera.
Lecz teraz powietrze znajdowało się pod moją kontrolą. Ciągnąc za sobą tłum, biegłem przez chłostany płatkami kwiatów trawnik. Obok pędziły setki nagich ludzi, którzy oczyszczali dla mnie przejście i pokrzykiwali coś do załogi helikoptera, kiedy nieszczęsna maszyna zapędziła się w tornadzie płatków z powrotem na nasz brzeg rzeki. W mro-ku wirowały strzępy bambusów, wikliny i koronek. Niesiony teraz na ramionach mieszkańców, korowód plat-form ruszył naprzód, jak gdyby żeglując poprzez krwawą mgłę.
Poczułem, że ciężar mojego nakrycia głowy zelżał i ode-rwałem się stopami od ziemi. Wkraczałem znowu w rze-czywisty czas, prowadząc moich wiernych do kościoła. Roz-postarłem ramiona i popłynąłem naprzód w kostiumie ol-brzymiego ptaka, a Miriam St. Cloud zwróciła się do mnie twarzą w kręgu światła.
– Blake! – zawołała wśród błysków fleszy aparatów fo-tograficznych, przekrzykując terkot helikoptera. – Jesteś martwy, Blake!
Próbowała osłaniać dzieci, które czepiały się jej spódni-cy, i wymachiwała swoim białym kitlem, jak gdyby chciała odstraszyć zbliżającego się diabła, z którym będzie musiała kopulować. Spośród wszystkich ludzi w Shepperton tylko ona wiedziała, że będzie ze mną spółkować po raz ostatni.
Helikopter wycofał się nad podmokłą łąkę za rzeką. Nie-siony w stronę kościoła, widziałem, jak biegnący tłum zwalił Miriam z nóg. Przyklękła na trawie, gdzie dopadła ją grup-ka młodych kobiet, sekretarek, które radośnie zerwały z niej ubranie i przystroiły jej głowę piórami.
Sunęliśmy razem nad parkiem na obłoku płatków i przez otwarte okna wpłynęliśmy do kościoła.
Читать дальше