Zawisłem nago obok Miriam St. Cloud. Oboje byliśmy w kostiumach ptaków, a nasze stopy unosiły się zaledwie kilka cali nad odsłoniętym ołtarzem. Nawę wypełniali od-dający nam cześć mieszkańcy Shepperton, zbici w groma-dę objętych w uścisku postaci. Szybowali w przejściu, trzy-mając się pod ramiona, i z rozkoszą filmowali się wzajem-nie podczas swojego ostatniego lotu. Byłem już gotów, by wchłonąć ich w hostię mojego ciała. Potrzebowałem tych ciał, żeby podtrzymywały mnie w locie i dały mi moc, dzię-ki której mógłbym wyruszyć stąd w świat, a potem oble-cieć całą planetę, zespalając się ze wszystkimi żywymi stwo-rzeniami, aż wreszcie wchłonąłbym w siebie wszystkie żywe istoty, wszystkie ryby i ptaki, wszystkich rodziców i dzieci, ja, jeden chimeropodobny bóg, który zjednoczy w sobie wszelkie życie.
Miriam St. Cloud wisiała obok mnie z zamkniętymi ocza-mi, jak marzycielka, unosząca się w najgłębszym transie. Po naszym ślubie miałem ją znać już tylko jako jedno ze światełek w moich kościach.
Wyciągnąłem ręce, żeby uściskać ją po raz ostatni. Ale w momencie gdy, spojrzałem w jej uśpione oczy, w drzwiach kościoła pojawił się Stark ze strzelbą w ręku. Podniósł wzrok na wiernych, krążących w mroku nawy dziesięć stóp nad jego głową, i przypatrzył się olbrzymim, ptasim kostiumom, które Miriam i ja dźwigaliśmy na ra-mionach. Jego pokryta plamkami potu twarz nie wyrażała nic, ale Stark ruszał się żwawo, jak gdyby decyzja dojrzała w nim już dawno. Podniósł strzelbę, wycelował najpierw w Miriam, a potem we mnie, i przestrzelił nam piersi.
Po raz drugi w tym tygodniu spadłem na ziemię. Leża-łem konający u stóp ołtarza wśród piór mojego skrzydlate-go nakrycia głowy, a w górze kołysały się coraz dłuższe wstęgi mojej ciągle unoszącej się w powietrzu krwi.
UMIERAJĄCY LOTNIK
Przesiedziałem tak całą noc, oparty o ołtarz w opusz-czonym kościele. Kwiaty i pióra mojego nakrycia głowy krępowały mi ramiona. Nie mogłem się ruszyć, podciągną-łem więc bezradnie nogi pod siebie. Niedaleko, ale poza zasięgiem moich rąk, Miriam St. Cloud leżała na wznak na kamiennej posadzce. Jej zbielała skóra, z której kula Starka wyssała wszystkie rumieńce, przybrała koszmarny, szklisty odcień, jak gdyby krew z delikatnych naczyń jej policzków wyparła ropna, żółta woskowina. Kilka minut po północy wąskie wargi Miriam rozchyliły się, tworząc szerokie roz-warcie – milczące upomnienie, wykrzyczane do mnie przez martwą lekarkę.
Na początku, kiedy leżeliśmy obok siebie w naszych na-kryciach głów, miałem nadzieję, że Miriam jeszcze żyje. Kule ze strzelby Starka przebiły nam serca, ale ja już wie-działem, że nie zabije mnie nigdy ani Stark, ani ktokolwiek inny spośród mieszkańców miasteczka. Myślałem, że moja odporność udzieli się także Miriam. Ale potem poczułem w ciemności, że zmienia się zapach jej ciała – wyraźna, ostra woń potu i strumyczka gorącej, kobiecej krwi, ustąpi-ła pleśni pospolitej śmierci.
Wszędzie dokoła leżały odpryski witraży: okruchy apo-stołów, świętych ludzi i zwierząt, w których odbijały się skaczące w górę płomienie dziesiątek ognisk. Przez otwar-te drzwi kościoła ujrzałem dżunglę, płonącą w ciepłym, nocnym powietrzu. Tysiące przerażonych ptaków zadygo-tało ze strachu w gałęziach figowca, kiedy mieszkańcy Shep-perton podłożyli ogień pod stos drewna wśród korzeni. W całym miasteczku ludzie zrywali winorośle i pnącza z dachów swoich domostw. Wysysali też paliwo z samocho-dów i oblewali benzyną palmy i tamaryszki, rosnące w ich ogrodach.
Przez całą noc przemierzali stadami miasto, rąbiąc sie-kierami tropikalny las, który miłościwie dla nich stworzy-łem. Słyszałem krzyki fułmarów, pohukiwanie przerażonych sów i płaczliwe skargi jeleni. Szkielet skrzydlatej istoty, wiszący na ścianie zakrystii, drżał w płomieniach, jak gdyby prastary człowiek-ptak, wydobyty z dna rzeki, chciał wyrwać się z muzealnej gabloty i odlecieć w nocną dal.
Zanim nadszedł świt, serpentyny mojej krwi przez wiele godzin opadały na ziemię – przypominały długie chwasty, wyrastające z rany na mojej piersi albo barwne banderille, tkwiące w ciele konającego byka. Wystrzelona przez Star-ka kula dum-dum trafiła mnie w środek mostka, przebiła pierś i wyszła z drugiej strony, rozpryskując się na sto ka-wałków, z których każdy niósł okruch mojego serca. Chociaż wciąż jeszcze żyłem, ogarnęła mnie odrętwia-jąca rozpacz. Wiedziałem, że moje moce zniknęły, a wraz z nimi zachwyt, jakim się darzyłem, i duma, którą czułem, będąc naczelnym bóstwem tego małego królestwa, kiedy udowodniłem swoje prawo do wkroczenia w ów prawdzi-wy świat, gdzie znalazłem się. na krótko po przymusowym lądowaniu w Shepperton. I oto raz jeszcze zostałem ścią-gnięty z powietrza, dokładnie w chwili moich zaślubin z Miriam St. Cloud.
Wiedziałem już, że jestem winien wielu przestępstw, i to nie tylko przeciwko istotom, które podarowały mi drugie życie, lecz przeciw sobie samemu – popełniłem przestęp-stwa arogancji i wyobraźni. Opłakiwałem leżącą obok młodą kobietą i czekałem, podczas gdy moja krew opadała na ziemię.
O świcie nadeszła grupa obłąkanych lotników.
– To Blake! On jeszcze żyje!
– Nie dotykajcie go!
– Zawołać tu Starka!
Przyprowadził ich stary żołnierz z laską. Wchodzili do kościoła pojedynczo i wciskali się plecami w kolumny w obawie, że jeśli zbliżą się do mnie, zbije ich z nóg jakiś szalony wir. Twarze sczerniały im od pożarów tropi-kalnego lasu, a dłonie starli do krwi na trzonach swoich siekier. Podchodzili nieśmiało, księgowi i urzędnicy ban-kowi, chowając się za siebie. Zniszczyli ubrania, które no-sili poprzedniego dnia, a dzisiaj przebrali się w kostiumy złupione w wytwórni. Była to mieszanina rozmaitych mun-durów z powietrznej epopei – stare kombinezony, jakich używano do lotów w otwartym kokpicie, obszyte wełną kurtki i szerokie w ramionach mundury pilotów linii pasa-żerskich.
Stark przyjechał i rozepchnął ich, gdy wpatrywali się we mnie, wznosząc niepewnie siekiery w świetle brzasku. Ja-sne włosy opadały mu swobodnie na ramiona. Był ubrany w lśniący, obcisły kombinezon pilota szturmowego helikop-tera. Wydawało mi się, że świadomie odgrywa przerastają-cą go pierwszoplanową rolę anioła śmierci w filmie opo-wiadającym o powietrznym Armageddonie. Stanął wśród odprysków szkła, mierząc do mnie ze strzel-by, gotów wpakować mi następną kulę w serce. – Istotnie, żyjesz, Blake. Wiem o tym. – Mówił cicho, niemal cierpliwym tonem. – A w każdym razie nie umar-łeś… Widziałem już te oczy na plaży…
Zrozumiałem, że Stark nie jest całkiem przekonany, ja-kobym stracił swoje moce, i na poły żywił nadzieję, że za-chowałem choćby tyle siły, by mógł mnie wykorzystać w nadchodzących wywiadach telewizyjnych. Chciałem pod-nieść rękę i przebaczyć mu, że do mnie strzelił, ale nie mo-głem się ruszyć. Proporce mojej krwi wisiały wciąż kilka cali nad ziemią, falując wokół jego stóp, utrzymywane w górze przez duchy dzieci, które w siebie wchłonąłem. Stark odwrócił się ode mnie i zaczął się przyglądać Mi-riam St. Cloud. Choć jej usta ziały żółtą szczeliną, a powie-ki Miriam obsiadły gnilne muchy, młoda kobieta, którą ko-chałem, była wciąż obecna w paciorkach wilgoci wokół li-nii jej włosów, w znamieniu koło lewego ucha i bliźnie pod brodą, pochodzącej jeszcze z lat dziecinnych. Spracowane dłonie Miriam kryły ranę w piersi, zaciśnięte wokół roz-bryzgu zakrzepłej krwi jak ręce oblubienicy, trzymające nie-oczekiwany bukiet mrocznych kwiatów, który przypiął jej do piersi jakiś nieproszony gość.
Читать дальше