Masakra nad rzeką trwała całe popołudnie. Wilgotna tra-wa w parku zrobiła się śliska od krwi i łusek. Banda mor-derców, operująca z pontonu Starka, zakłuwała delfiny, morświny, wargacze i łososie – tak krwawi lotnicy mścili się na stworzeniach innego żywiołu. Brodząc po pas w wo-dzie, Stark zatłukł na śmierć białego miecznika, usiłujące-go ukryć się w zatopionym samolocie. Słyszałem w grobie, jak przyzywa mnie ostatnie światełko jego ducha. Tego popołudnia kwiaty i pióra ulic Shepperton spłynę-ły krwią. Żądni pożywienia mieszkańcy tłoczyli się w skle-pach rzeźniczych, domagając się z wrzaskiem surowego mięsa, piętrzącego się na ladach, przy których Stark i jego lotnicy rozdawali ludziom moje ciało.
W grobie zaroiło się od wściekle bzyczącycłi owadów – padlinożeme osy łamały sobie skrzydła, cisnąc się żarłocz-nie wokół martwych ptaków, a z mojej skóry zerwała się mgiełka much, która osiadła na wszystkich żywych i mar-twych stworzeniach w Shepperton.
OGNISKA
Węże pełzły tyłem przez ponurą łąkę. Ptaki fruwały do góry nogami między umierającymi drzewami. Dziesięć stóp od mojego grobu wygłodniały pies zwęszył własne łajno, po czym przysiadł na ziemi i wchłonął je w siebie żarłocz-nie.
Moja krew unosiła się z otwartego serca wstęgami czar-nej krepy, której serpentyny ciągnęły się w głąb mrocznie-jącego lasu. Wątłe drzewa pokrywał dziwny grzyb, karmią-cy się azotowym powietrzem. Nad parkiem zawisły obrzy-dliwe miazmaty, deformujące więdnące kwiecie. Siedzia-łem w kokpicie samolotu, pełnego martwych ptaków. Ze wszystkich stron otaczał mnie ogród nowotworów. Śmierć wybiegła ze mnie na milczącą łąkę i ruszyła na ulice miasteczka. Nasłuchiwałem słabego nawoływania mieszkańców, którzy urządzili sobie polowanie i wybijali ostatnie ptaki w lesie.
Późnym popołudniem w altanie pojawił się jelonek, który podszedł do grobu, chwiejąc się na kościstych jak szkielety nogach. Wpatrywał się we mnie rozbieganymi oczami, nie mogąc skupić wzroku na mojej rozpływającej się twarzy, a po chwili położył się w ciemnej trawie. Pod okiem sępów, siedzących na gałęziach nad moją głową, zaczęły groma-dzić się wokół mnie inne zwierzęta – ostatnie ocalałe stwo-rzenia z tego małego raju, który przyniosłem miasteczku. Pośród maków znalazł się cocker-spaniel, suczka, która przysiadła, skomląc, obok śmigła cessny. Leciwy szympans, którego nakarmiłem, gdy Stark porzucił swój ogród zoolo-giczny, przykucnął w trawie, bijąc się rękami po głowie, jak gdyby w ten sposób chciał wtrącić prawdziwy świat z powrotem na łąkę. Ostatnia przybiegła z przyziemnym sze-lestem małpka, która wdrapała się na kadłub i uporczywie przyglądała mi się olbrzymimi oczami przez pękniętą szy-bę samolotu.
Zwierzęta przyszły, żebym je uzdrowił -ja, który usła-łem ulice kwiatami i nakarmiłem zwierzęta owocami chle-bowca. Siedziałem w kokpicie mogiły, wciąż nie mogąc się ruszyć. Czułem, że zamrożone żyły w moich ramionach są jak z grafitu. Wycieńczone niebo rozświetlały ogniska, w których mieszkańcy palili dżunglę, porastającą ich sklepy i domostwa.
Widziałem także członków mojej rodziny – wyglądali jak duchy, stojące na wyśnionym trawniku, i obserwowali mnie spod rezydencji St. Cloudów. Ojciec Wingate w nie-skazitelnie czystej sutannie stał w przesiąkniętej krwią tra-wie. Jego twarz i ręce były wychudzone, i zrozumiałem, że głodził się specjalnie, by uchronić przede mną swoje ciało. Były z nim dzieci – Rachel spała na stojąco, wsparłszy gło-wę na ramieniu Davida. W otwartym oknie mojej sypialni ujrzałem panią St. Cloud o bladym, wymizerowanym do kości obliczu. Jej szara koszula nocna przypominała całun, jak gdyby pani St. Cloud wstała z łoża boleści i chciała mnie poprosić, żebym umarł.
Nawet Stark zajął swoje miejsce w jednym z wagoni-ków diabelskiego koła. Miał na szyi klamrę barwnej girlan-dy z kolorowych ar i wpatrywał się w zardzewiały ponton, zacumowany nad cessną i splamiony krwią, która zdawała się wyciekać z kokpitu samolotu.
Wszyscy czekali, aż umrę i ich wyzwolę. Przypomnia-łem sobie obraz zagłady, który zobaczyłem, kiedy wydosta-łem się z samolotu, wizję własnej śmierci pod rozświetlo-nym ogniskami niebem. Pomimo tylu wysiłków, by udo-wodnić, kim jestem, stałem się trupem osadzonym w gro-bie.
Spaniel przysunął się bliżej, chcąc mi odebrać resztki sił. Szympans ułożył się na boku w trawie, wbijając we mnie wzrok. Nie zwracając na nich uwagi, nasłuchiwałem prze-raźliwych krzyków padlinożerców. Usłyszałem gdzieś bli-sko trzepot sępich skrzydeł i spojrzałem za rzekę w nadziei, że przybędzie stamtąd helikopter, aby mnie ocalić. Poddawszy się rozpaczy, postanowiłem umrzeć.
SIŁA
Choć umierałem, poczułem przypływ sił. Serce ściskała mi nieznana dłoń. Delikatnie ugniatała porozrywane komory, ułatwiając przepływ krwi. Moja skóra stała się cieplejsza, a zmrożonymi naczyniami zaczęła znów krążyć krew. W końcu zdołałem unieść prawe ramię. Gdy wyciągną-łem rękę do siedzącego wyżej na gałęzi sępa, zachęcając go, by karmił się moim ciałem, poczułem znów wokół ser-ca uścisk nieznanej dłoni, a potem ujrzałem twarz starego szympansa i ciemność w jego szeroko otwartych oczach. Na moment przed śmiercią małpy poczułem w piersi kolej-ny przypływ sił, jak gdyby wszczepiono mi serce zwierzę-cia. Usiadłem, a moja pierś dudniła w rytm dziwacznego tętna. Zobaczyłem ostatnie wierzgnięcie nóg jelenia i mój puls przyspieszył, gdy krew zdychającego rogacza została przetoczona w moje żyły.
Spojrzałem na swoją nagość pod obszarpanym kombi-nezonem. Moja skóra straciła odcień popiołu, a kiedy dźwig-nąłem w górę nakrycie głowy, proporce krwi oderwały się od moich blizn i zatrzepotały w locie wśród potarganych, maków.
Rana przestała mi krwawić. Zwierzęta konały kolejno w trawie wokół grobu. Każde z nich dawało mi coś swojego – krew, tkanki albo jakiś ważny życiowo organ. Serce szym-pansa biło silnie w mojej piersi, krew jelenia gnała pustymi żyłami jak wiosenna powódź w labiryncie wyschniętych kanalików, płuca kapucynki wdychały powietrze moimi ustami, a zamglony mózg spaniela spoczął u podstawy mojej czaszki, jak gdyby wierne zwierzę podtrzymywało swojego rannego pana.
Zwierzęta konały w trawie wokół mnie, oddając za mnie życie. Po chwili dźwignąłem się na nogi w kokpicie grobu. Raz jeszcze uwolniłem się z samolotu.
Las pozostawał w bezruchu. Nic się nie działo, liście i trawa zawisły jakby w milczeniu. Czułem życie, wlewają-ce się we mnie ze wszystkich stron z woli najmniejszych nawet i naj nędzniej szych istot. Wróble i drozdy przekazy-wały mi swoje maleńkie źrenice, nornice i borsuki odda-wały mi w norach swoje zęby, wiązy i kasztanowce przeka-zywały mi siłą woli własne soki niczym ponure mamki, le-jące we mnie mleko. Nawet pijawki na śmigle samolotu, robaki pod moimi nogami i miriady bakterii w ziemi pełzły olbrzymim zborem poprzez moje ciało. Tętnice i żyły wy-pełniło mi wielkie kłębowisko żywych istot, które swoim życiem i działaniem dobrej woli przekształcały kostnicę mo-jego ciała. Chłodna wilgoć ślimaków nawodniła mi stawy, poczułem, jak rozluźniają mi się mięśnie, rozciągnięte ty-siącami gałęzi, a moje ciało balsamowały ciepłe żyłki mi-lionów liści, wypełnionych słońcem.
Ruszyłem w głąb łąki, otoczony dziwną, świetlną mgieł-ką, jak gdyby moje prawdziwe ja rozpływało się w powie-trzu i spoczywało w ciałach tych wszystkich stworzeń, któ-re oddały mi część samych siebie. Odrodziłem się w nich i w ich miłości do mnie. Każdy listek, każde źdźbło trawy, każdy ptak i ślimak został zapłodniony moim duchem. Las czuł, że poruszam się w jego tkankach coraz szybciej. Rodziłem się na nowo z naj nędzniej szych stworzeń – z ameb, dzielących się w rozlewiskach na łące, z hydr i wo-dorostów. Żyłem w skrzeku płazów ze strumyka, opływają-cego łąkę, i byłem psem wodnym w rzece, zrodzonym z ciała mojej matki – rekina. Ciężarna łania upuściła mnie w głęboką trawę na łące. Wyłaniałem się ze steku odchodo-wego wszystkich ptaków. Rodziłem się w tysiącu narodzin z ciał wszystkich żywych istot lasu – byłem własnym oj-cem i stałem się swoim dzieckiem.
Читать дальше