Przypomniałem sobie moją dziwaczną próbę uduszenia pani St. Cloud, niezwykły sposób, w jaki usiłowałem zgwał-cić niewidomą dziewczynkę, i nieprzytomną młodą kobie-tę, której omal nie zamordowałem w jej własnym mieszka-niu w pobliżu lotniska w Londynie. Tamte zbrodnie i żądze stanowiły pierwsze zapowiedzi tych łagodnych sił, które ujawniły mi się w Shepperton. Gdy będąc uczniem, kopu-lowałem z ziemią, gdy próbowałem ożywić później trupa i kiedy zawładnęła mną obsesja Szczurołapa, marzącego o jakimś niedalekim raju dla dzieci, przeczuwałem widocz-nie swoje moce, którymi teraz mogłem się podzielić z miesz-kańcami tego spokojnego miasteczka.
Rozmyślając o pani St. Cloud, mojej adoptowanej mat-ce, z którą dzieliłem łoże, dotknąłem swoich rozbitych ust. Zapragnąłem nagle, by wszyscy w Shepperton zespolili się z sobą, żeby matki kopulowały z synami, a ojcowie z cór-kami, i aby wszyscy połączyli się w zamtuzie mojego ciała, jak czynili to z radością podczas lotu.
Ale nade wszystko chciałem być wielbiony, by czerpać siły z czci mieszkańców i uciec z tego miasta. Chciałem, żeby czcili mój oddech i mój pot, powietrze, które choć przez chwilę dotykało mojej skóry, moje nasienie i mocz, odciski moich stóp na ziemi, rany na moich ustach i piersi. Chciałem, by wszyscy po kolei kładli na mnie dłonie, wte-dy bowiem dowiedziałbym się, kto mnie reanimował. Chcia-łem, żeby przyprowadzili swoje dzieci do mego labiryntu i żeby oddali mi swoje żony i matki.
Przypomniawszy sobie słowa ojca Wingate, byłem teraz pewien, że grzech na tym świecie jest metaforą cnoty w innej rzeczywistości, i że uda mi się stąd uciec tylko po-przez najbardziej ekstremalną z owych metafor.
MOTOR ŻYCIA
Dzień płynął ku barbarzyńskiemu wieczorowi. Obserwowałem z dachu parkingu zacieśniającą się nad miastem kopułę lasu. W prowincjonalnych ogrodach wzra-stały setkami palmy, a ich żółtawe liście kładły się na sobie, zamykając dachy pod jaskrawym, tropikalnym blaskiem. Wszędzie dokoła roślinność lśniła niezwykłą poświatą, jak gdyby słońce stało się soczewką, skupiającą na Shepperton całe światło wszechświata.
Uśmiechnąłem się do gęstego powietrza, rozmyślając o wszystkich niepowodzeniach, jakie spotykały mnie w prze-szłości – o kłopotach z policją, podłych posadach, i umyka-jących, na wpół spełnionych marzeniach. Teraz jednak na-tarczywa natura zareagowała na mój widok, powstając ze wszystkich stron. Okrążały mnie obłoki elektrycznych wa-żek i olbrzymich motyli ze skrzydłami, przypominającymi złożone do oklasków dłonie. Wszystkie liście, kwiaty i pió-ra szkarłatnych ibisów, stojących niżej, na dachu stacji ben-zynowej, nasycone były wściekłym światłem. Shepperton zmieniło się w motor życia.
Rosnące na obrzeżach miasta gęste gaje bambusów i opuncji, odcięły drogi do Londynu i na lotnisko. Pół mili od dworca pociąg do Shepperton stanął bezradnie na to-rach, nie mogąc przedrzeć się przez kaktusy i karłowate palmy, które wyrosły między podkładami. U stóp mostu Walton czekał szereg policyjnych radiowozów, których za-łogi usiłowały wyciąć drogę wśród bambusowych palisad, wyrastających równie szybko, jak szybko je ścinano. Pe-wien strażak z ciężkim toporem w dłoni zaczął wyrąbywać ścieżkę w gęstwinie twardych bambusów. Po kilkunastu kro-kach otoczyły go świeże pędy i koronka grubych jak ludz-kie ramię lian, które przywiązały strażaka do prętów tropi-kalnej klatki. Uwolnili go dopiero wyczerpani policjanci, używając w tym celu ręcznych kołowrotów. Późnym popołudniem dysk słoneczny dotknął wreszcie leśnej kopuły nad wytwórnią filmów i tropikalne światło rozlało się krwawą falą po dachach Shepperton. Nad mia-steczkiem krążyły dwa helikoptery, policyjny Sikorski i ja-kaś mniejsza maszyna, wynajęta przez telewizję. Podglą-dały mnie kamery, a w gęstym listowiu przetaczały się gło-sy z megafonów. Śmigłowiec klekotał ponad główną ulicą, pięćdziesiąt stóp nad moją głową, ale chmury ptaków, wzno-szące się i opadające w płynnym powietrzu, zmusiły heli-kopter do odwrotu. Setki ludzi, machających radośnie ze swoich ogrodów, zdezorientowały członków załogi. Nagi pod strzępami kombinezonu zasalutowałem im majestatycz-nie z dachu parkingu, a zarazem labiryntu i wiszącego ogro-du, z którego sprawowałem rządy nad Shepperton. O zmroku, kiedy pod leśną kopułą sunęły tysiące wi-śniowych i cyklamenowych światełek migotliwych piór dziwacznych ptaków, na ulicach Shepperton pojawili się pierwsi nadzy ludzie. Trzymali się pod ręce i spacerowali po małomiasteczkowych chodnikach, uśmiechając się do siebie mimo woli, a ja byłem pewien, że są nadzy – nie dlatego, że ogarnęło ich nagłe pragnienie odsłonięcia ciała, ale dlatego, że zdali sobie sprawą, iż byli ubrani. Widzia-łem rodziny z dziećmi, mężów z żonami, starsze małżeń-stwa i bandy młodzieży. Przechadzali się beztrosko wśród stad wilg, stłoczonych na chodnikach, lub odpoczywali w świetle zmierzchu na kanapach stojących przed sklepem me-blowym.
Ujrzawszy mnie na dachu parkingu, grupka podstarza-łych kobiet zaczęła wznosić dla mnie w pasażu handlowym krąg niewielkich kapliczek. Ustawiły przed supermarketem piramidę z pudełek proszków do prania i miniaturowe ta-bernakulum z pralek i telewizorów. Pochlebiła mi ta ozna-ka wdzięczności, urwałem więc kilka skrawków nadpalo-nej tkaniny kombinezonu i rzuciłem je nagim kobietom, które z radością umieściły splamione olejem strzępy w swo-ich kapliczkach, przybierając je kwiatami i piórami. Przy-glądałem się tym atrakcyjnym samicom, które uwijały się po centrum Shepperton w coraz gęstszym mroku, budując małe świątynie z puszek po oleju na dziedzińcu stacji ben-zynowej, piramidki z dezodorantów przed wejściem do dro-gerii i kopce odbiorników tranzystorowych przed sklepami z artykułami gospodarstwa domowego. Byłem dumny, że sprawuję tu rządy, że jestem miejscowym bóstwem myjni samochodowej, pralni i wypożyczalni telewizorów. Pobło-gosławiłem ich skromne życie niemożliwymi snami. Kiedy na porośniętych dżunglą ulicach zapadła noc, wszyscy mieszkańcy miasteczka zrzucili z siebie ubrania i korzystając z ciepłej aury, przechadzali się pod ulicznymi latarniami, ubarwionymi magnoliami i orchideami, rwąc kwitnące pnącza i przystrajając sobie nawzajem ciała łań-cuchami kwiatów. Stary żołnierz z laską, tkwiący przed sklei pem meblowym, odrzucił tweedową marynarkę i spodnie, sklecił niewielką budkę za kopią zabytkowego sekretarzy-ka i dekorował w niej ciała nastoletnich dziewcząt, przy-bierając kwiatami ich drobne piersi. Dyrektorka banku, naga Junona zmierzchu, stała przed bankiem, wśród monet od-bijających kolorowe światła, i rozdawała kwiaty przecho-dzącym ulicą młodym mężczyznom.
Oba helikoptery wycofały się w ciemność, unosząc swój terkot nad zbiornikami wodnymi i polami maków. Reflek-tory odległych samochodów ukazywały w swym świetle coraz to inny fragment bambusowych ostrokołów, otacza-jących Shepperton. Wtedy właśnie, gdy naga pani St. Clo-ud wyłoniła się z cieni drzewa figowego, zrozumiałem, że narzuciłem wreszcie temu miastu moją zabłąkaną wyobraź-nię. Pani St. Cloud nie wiedziała, że obserwuję ją z parkin-gu. Szła chodnikiem za grupką młodocianych chłopców, a na jej białym ciele widać było wciąż sińce, upamiętniające nasz akt seksualny. Choć miała ciężkie piersi i obwisłe po-śladki, odznaczała się wspaniałą, brutalną pięknością. Centrum miasta zapełniały setki nagich ludzi, przecha-dzających się tam i z powrotem jak tłum, który wyległ na wieczorną włóczęgę. Przed stacją benzynową stał ojciec Wingate, nagi, jeśli nie liczyć słomkowego kapelusza – wi-działem, jak zachwyca się kwiatami i ptakami. Kiedy po-deszła do niego pani St. Cloud, powitał ją czarującym po-zdrowieniem i zawiesił na jej szyi wieniec hawajski z kwia-tów mirtu. Na mój widok pomachali mi razem, uśmiecha-jąc się jak goście we śnie, których ktoś trochę wbrew ich woli wciągnął w jakąś niezwykłą grę.
Читать дальше