Opustoszałą główną ulicą biegły na końcu procesji upo-śledzone dzieci. Jamie skakał i kręcił się na swoich klam-rach, jak gdyby była to tajemna katapulta, która pomaga mu zawsze wznieść się w powietrze. David wlókł się cięż-ko za nim, zadyszany i zbyt zaskoczony, by wytłumaczyć Rachel, dokąd odeszli mieszkańcy. Niewidoma dziewczynka przechyliła głowę i przycisnęła dłonie do uszu, oszołomio-na setkami znajomych głosów w górze i piskami innych dzieci, spadających z zatłoczonego nieba. Poczekałem na nich i wstrzymałem procesję, gdy do-szliśmy do parku. Policjant i aktor pochylili się, żeby podać im dłonie. David wspiął się w powietrze ostatnim wysił-kiem, otwierając szeroko oczy ze zdumienia nad nieocze-kiwaną lekkością swojej wielkiej głowy. Następny był Ja-mie, pedałujący kalekimi nogami w długich, eleganckich krokach. Ale Rachel, zmieszana wieloma krzykami, skrę-ciła w panice na chodnik i zniknęła gdzieś pośród zmywa-rek i telewizorów. Zanim zdążyłem przyjść im z pomocą, David i Jamie pomachali mi i zeskoczyli na ziemię, by do-dać otuchy Rachel.
Żałowałem, że muszę zostawić dzieci, ale spoglądałem już w niebo na czekające mnie słońce. Procesja wzniosła się w powietrze moim śladem jak odrzutowiec przy starcie, obserwowana przez zaciekawione daniele, pasące się wśród drzew. Słyszałem zdumione westchnienia, kiedy Shepper-ton opadało pod nami coraz niżej, a w dole ukazało się dłu-gie zakole rzeki. Mieczniki, morświny, delfiny i ryby lata-jące wyskakiwały ze srebrzystej wody, chcąc nas zachęcić do dalszego lotu.
Już w milczeniu wykonaliśmy szerokie okrążenie na wy-sokości trzystu stóp ponad dachami. Chłodne powietrze wszystkich uciszyło. Obok mnie płynęły dzieci z rozwiany-mi włosami i twarzami skierowanymi ku słońcu. Naśladu-jąc mnie, ułożyły ramiona wzdłuż tułowia, tak jak ich ro-dzice, młodzi i starzy mieszkańcy Shepperton, a wszyscy z tym samym, urzeczonym wyrazem twarzy, jak ludzie bu-dzący się z długiego snu.
Wkrótce wzbiliśmy się już milę nad Shepperton, tropi-kalne miasteczko, otoczone palisadą bambusowego lasu i przypominające jakby enklawę Amazonii, przeniesioną w spokojną dolinę Tamizy. Ulice opustoszały, towarzyszyli mi wszyscy, wyjąwszy starców z oddziału geriatrycznego i członków mojej rodziny. Ojciec Wingate stał na plaży wśród swoich znalezisk archeologicznych i wymachiwał słomko-wym kapeluszem, by dodać mi odwagi. Zachwycona pani St. Cloud obserwowała mnie z okna sypialni, nie wierząc wciąż własnym oczom. Stark wysiadł z karawanu i rozwi-nął baldachim lotni, jakby miał ochotę przyłączyć się do nas. Nawet Miriam, moja podniebna oblubienica, ubrana wciąż w suknię ślubną, stała na trawniku wśród niecierpli-wych pelikanów, czekając, aż zstąpię z powietrza, by oca-lić ją przed tymi ptasimi zalotnikami.
Zatrzymałem procesję dokładnie nad kościołem i odcze-kałem, aż wszyscy zajmą odpowiednie miejsca. Całe Shep-perton leciało za mną z rozpostartymi ramionami, jak para-fianie, gotowi modlić się w katedrze mojego powietrznego jestestwa. Ich twarze były pozbawione wyrazu i pogrążone w transie przebudzenia. Chłodne powietrze szeleściło spód-niczkami dziewcząt i mierzwiło chłopcom włosy. Ich ro-dzice przyglądali się mojej lśniącej postaci, jak gdyby po raz pierwszy dostrzegając we mnie samych siebie. Najbliżej mnie unosiła się dziesięcioletnia dziewczyn-ka, która pierwsza dołączyła do mnie w powietrzu, ściska-jąc wciąż w ręce cukierek. Wziąłem ją za przeguby dłoni i przyciągnąłem do siebie, delikatnie ujmując dziecko w ra-miona.
– Saro, kochanie… Zbudź się.
Czekałem, aż dziewczynka wypuści z płuc powietrze, stanowczo wstrzymywała bowiem oddech ze strachu, by nie poślizgnąć się nagle i nie roztrzaskać na śmierć gdzieś na pustej ulicy.
Po chwili, w przypływie zaufania, chwyciła mnie za ręce i przytuliła się niecierpliwie, a ja przycisnąłem ją do swoje-go nagiego ciała. Chłodne powietrze pędziło wściekle mię-dzy nami, otwierając setki ujść prowadzących w dół, ku śmierci. Ale słońce zlepiło nasze skóry i wchłonąłem dziewczynkę w siebie. Poczułem, jak jej serce tłucze się raptownie w moim sercu, a jej płuca pulsują pod wielkimi kopułami moich płuc. Czułem jej szczupłe ramiona, kierujące moimi ruchami, kiedy wyciągnąłem race w roz-jarzonym powietrzu, by objąć także młodszego brata dziew-czynki.
– Stephen… Chodź tutaj. – Z mojego gardła wydobył się jej głos.
Chłopiec zawahał się, a w jego okrągłej twarzy odbiło się słońce jak w lustrze. Rzucił się w moją pierś, jak gdyby wskakiwał do ciepłego basenu. Wcisnął głowę w mój mo-stek, badając dłońmi moje biodra i brzuch w poszukiwaniu wrót, prowadzących do wnętrza mojego ciała. Uspokoiłem go i przyjąłem w siebie, połykając usta, chłodne wargi i słodki język chłopca, bo pozwaliłem mu wejść w moje cia-ło i przeniknąć je na wylot.
Poczułem się silniejszy i wzmocniony tymi małymi du-chami, ruszyłem więc wśród uczestników procesji, wzywa-jąc ku sobie gestami setki mężczyzn i kobiet, zastygłych z rozpostartymi szeroko ramionami w płynącym powietrzu. – Emily… Amanda… Bobby… – przygarnąłem szybko pozostałe dzieci, które podążały za mną przez cały dzień, wchłaniając ich wąskie biodra swoimi biodrami. Ich rodzi-ce przyglądali mi się z niepokojem, wypuściłem więc dzie-ci ze swojego ciała, dzieląc się na części, niczym łagodny potwór morski, wypluwający rybki, które zagnieździły mu się w paszczy. Dzieci zawisły wokół mnie w powietrzu, wy-machując rękami i uśmiechając się, kiedy kolejno znów przyjmowałem je w siebie.
Lecąc dalej, dotknąłem ramion młodej matki, której syn-ka wchłonąłem. Jej silne ciało chwyciło mnie w gwałtow-nym niemal uścisku. Czułem jej długie uda, mocne biodra i ostre ukąszenia w moich ustach. Kości kobiety splotły się z kośćmi jej syna w otchłani mojego szpiku. Jak hipnotyzer wśród śpiącej publiczności, przygarną-łem resztę mieszkańców miasteczka – starców, staruszki, mężów, żony, policjanta i emerytowanego żołnierza, ciała ohydne i szczupłe, niezgrabne i pełne wdzięku. Kiedy trzy-mali mnie za ręce, spostrzegłem w ich oczach zaufanie i dumę z mojej osoby. Wchłonąłem ostatniego z nich, mło-dego aktora z wytwórni, ubranego w staromodny strój lot-niczy. Objął mnie radośnie, wchodząc w moje ciało niczym kochanek.
Zostawszy na niebie sam, poruszałem się w powietrzu olbrzymimi krokami. Stałem się archanielskim stworzeniem o olbrzymiej mocy, na tyle wreszcie silnym, żeby stąd uciec. Daleko w dole widziałem tysiące zagubionych ptaków, sku-lonych przy ziemi na pozbawionych powietrza ulicach – machały bezradnie skrzydłami pośród rozrzuconych wokół banknotów.
Krążyłem nad autostradą, gotów wylądować na pobli-skich polach i porzucić moich pasażerów – chciałem wysa-dzić ich wszystkich na oczach zdumionych rolników w zbo-żu, sięgającym już bioder dorosłego człowieka. Ale kiedy pędziłem dalej, na północ, pewien dziwny czynnik sprawił, że zwróciłem się przeciwko samemu so-bie. Wiatr pokładał się na mnie swoim wielkim grzbietem, wszystkie tkanki, nerwy i krwinki mojego ciała trzymały mnie w uścisku, a wchłonięci ludzie ciągnęli mnie za serce, przymocowane do sznureczków ich uczuć. Tysiące ludz-kich potrzeb i roszczeń wierności utworzyło jakby olbrzy-mi wał, wokół którego pędziliśmy w niewidzialnym kręgu. Uniesiony nad centrum Shepperton, znalazłem się znów nad opustoszałymi ulicami. Zmęczony, zawisłem w bezru-chu pomiędzy dwiema miękkimi poduchami łagodnych chmur. Ziemia pode mną oddalała się. Niebo pojaśniało, kiedy szybowaliśmy w chłodnym powietrzu. Czułem, że mieszkańcy spoczywają beztrosko w moim wnętrzu, jak śpiący pasażerowie we wzbijającym się coraz wyżej wago-niku, napędzanym jakimś głębokim, wznoszącym się w górę snem. Unosili mnie ku słońcu, pragnąc zagubić się w ko-munii światła.
Читать дальше