Tamara jest w bardzo niedobrym stanie. Bolą ją noga, głowa, brzuch i plecy. Źle sypia. Dręczą ją koszmary. Widzi wszystko w czarnych kolorach. Boję się. Gdzie siła, wiara, nadzieja? Minął prawie miesiąc od operacji. Dlaczego nie wraca do formy? Dzisiaj mówiła: „Może lepiej, żebym umarła. Svenku, ja umieram. Ja tu już zostanę”.
Co odpowiedzieć? Przecież wszystko miało być inaczej, tak pięknie. Przez okno pociągu widzę złotą jesień. W Polsce w tym czasie zawsze chodziliśmy na spacer do lasu, zbieraliśmy kasztany. Pstryk, i wszystko będzie NORMALNIE. Nie, nic już nie będzie jak przedtem. Ale MUSI być dobrze!
A ja muszę wrócić do Brukseli, zostawić Tamarę samą. Czeka mnie jeszcze wieczorem głosowanie nad budżetem, które może potrwać nawet do północy. Wielka banalna polityka. Moje miejsce powinno być przy Tamarze. Praca. Tamara czasami się martwi: „Przecież to twoja pierwsza poważna praca. Nie chcę, żeby twoja posłanka narzekała”. Moja praca daje nam stabilność finansową i ubezpieczenie zdrowotne.
W domu pod kołdrą znalazłem kartkę:
MAĆKU KOCHANY!
Wróciłeś do domku beze mnie. Co będzie dalej? Jak potoczy się nasze życie? Chciałabym wiedzieć, czy umrę, bo wtedy byłoby może łatwiej. A może trudniej? Pewnie trudniej, bo kiedy zabraknie nadziei…
Kocham cię bardzo, mój Svenku. Dziękuję, że jesteś przy mnie. Postaram się być silna, choć już bardzo się boję chemioterapii i tego wszystkiego, co będzie po.
Śpij dobrze, pewnie jest wtorek późno wieczór i jesteś zmęczony.
Śpij dobrze, mój żółwiku – Tam
Tamara
27 września 2000,
Eschweiler Powoli wariuję. Łzy same cisną się do oczu, jestem ciągle obolała, a w dodatku noc była taka sobie. Oddział onkologiczny, czegóż się spodziewać? Ludzie wymiotują, łażą całą noc, kobieta – Polka, nie-Polka – narobiła tyle hałasu w nocy. Już myślałam, że jej coś powiem. Dzisiaj rano obudzili nas o 7.00, niemożliwe…
30 września 2000,
Eschweiler Wychodzę. Jestem po chemioterapii. Wieści są złe, guz trzy-, czterocentymetrowy tkwi pod lewą nerką. Wskaźnik jest bardzo wysoki: 247. Znaczy to, że chemia nie pomaga. Kiedy i w ogóle czy kiedykolwiek dostanę jeszcze dobre wieści? Cios za ciosem. Płacz, ból, rozpacz, wymioty, słabość. Klinika jest podobno bardzo dobra, tylko te warunki: trzy osoby w pokoju. Muszę walczyć, muszę, nie mam innej możliwości. Z dnia na dzień mam coraz mniej szans, Boże. Pogodziłam się już z chorobą, tyle cierpienia, tyle cierpienia. Obym tylko z tego wyszła…
Zaraz przyjdzie Svenek, potem przyjadą Macki i zawiozą nas do Brukseli. Też mają z nami!
Proszę Matkę Boską o zdrowie, bardzo proszę. Modlę się dużo. Może zdarzy się cud?
Sven
30 września 2000
Tamara lubi doktora Thomallę, młodego ordynatora oddziału. Zawsze ma czas, żeby wysłuchać jej pytań, i wszystko spokojnie wyjaśnia. Wczoraj, kiedy Tamara go zapytała, jakie ma szansę, odpowiedział: „Pani dokładnie wie, że sytuacja jest bardzo poważna. Przy takiej historii choroby nie ma reguł, każdy przypadek jest indywidualny. Musimy znaleźć chemię, która pani pomoże. Mogę tylko powiedzieć, że mieliśmy podobne przypadki i udało się. Ale nie mogę pani obiecać nic poza tym, że będziemy próbować i zrobimy wszystko, co w naszej mocy”. Kiedy doktor Thomalla mówił do nas opanowanym, spokojnym głosem, Tamara zauważyła w jego oczach łzy. Później powiedziała: „Cenię lekarzy, którzy nie przestali być ludźmi”.
Na oddziale Tamara spotyka chorych na raka w swoim i nawet w młodszym wieku, co się w Brukseli nie zdarzyło. Wczoraj rano dwie dotychczasowe sąsiadki wyszły ze szpitala. Od pielęgniarek dowiedzieliśmy się, że niedługo mają przyjść następne. W pewnym momencie jakaś młoda dziewczyna otwiera drzwi. Ale nie wchodzi, tylko patrzy przez chwilę, i już jej nie ma. Pomyśleliśmy, że kogoś szuka. Po półgodzinie wraca. Tym razem wchodzi razem z kobietą, która niesie torbę. Przedstawia się nam. Ma na imię Petra, a ta starsza to jej mama. Petra wygląda na osiemnaście, dwadzieścia lat. Układają rzeczy w szafie, znowu wychodzą. Po godzinie są z powrotem, Petra się kładzie. Jej mama się żegna i idzie do domu.
Po krótkim czasie Petra zwraca się do Tamary. Przeprasza za swoje wcześniejsze zachowanie. Nie rozumiemy, o co chodzi. Okazuje się, że mocno się przestraszyła, kiedy otworzyła drzwi i zobaczyła łysą głowę Tamary. Zamiast wejść, szybko zamknęła drzwi. Teraz jest jej przykro. Tamara i Petra za czynają rozmawiać. Od kilku tygodni Petrę bolą jelita. Lekarz rodzinny skierował ją na badania.
Wczoraj dowiedziała się, że ma jakiegoś guza. Po weekendzie mają go usunąć. Jeszcze nie wiadomo, czy jest złośliwy, czy nie. Ale oczywiście to, że położono ją od razu na tym oddziale, nie jest dobrym znakiem. Trudno się dziwić reakcji Petry.
Po południu dziewczyna jest świadkiem naszej rozmowy z doktorem Thomallą. Dowiaduje się o ciężkiej sytuacji. Widzi naszą rozpacz i płacz. Kiedy doktor Thomallą wychodzi, nagle rzuca na łóżko Tamary swego małego misia. „Dla eiebie! Może ci pomoże”.
Później przychodzi lekarz, aby założyć Petrze rurkę kroplówki w przełyku. Przed operacją ma być sztucznie odżywiana, żeby oszczędzać jelita. Ja wychodzę, Tamara zostaje. Po pięciu minutach ona wychodzi także i wybucha płaczem. Nie może patrzeć na cierpienie i łzy Petry.
Dzisiaj rano życzyły sobie wszystkiego dobrego. Nie powiedziały do widzenia, lecz trzymaj się.
Tamara
5 października 2000
Jestem z powrotem w domu. Znowu kilka dni walki z bólem, niemożnością poruszania się, wymiotami, nocnymi koszmarami. Jestem bardzo zmęczona. Z domu nie wychodzę prawie w ogóle. Czasami ze Svenkiem po kolejne kasety wideo, mała tura, i to wszystko. Moje mięśnie powoli znikają, nie mam siły ćwiczyć jogi, może też brak mi woli. Nie wiem. Chyba tak: brak mi woli, jestem słaba, poddałam się chorobie. Czy to w twoim stylu, reporterko? Taka jestem zmęczona, obolała i od paru dni pozbawiona nadziei. Myślałam, że wszystko mi wycięli, że ta chemioterapia, choć tak trudna, będzie zbawieniem. A tu rak się rozwija w najlepsze. Wskaźnik 247, większy niż przed operacją w grudniu. Rak drąży mój brzuch, zastanawiam się, gdzie już doszedł. Do żołądka? Do wątroby? A może do płuc? Albo do kości? Wszystko to sprawia, że powoli wariuję. Powoli, sukcesywnie, wariuję. I umiera każdego dnia jedna cząsteczka mnie. Muszę się z tym pogodzić, może nie z umieraniem, ale choroba. Jak walczyć? Co ta walka przyniesie? Nigdy nie byłam typem walczącej, dzielnej kobiety. Fajnie jest być dzielną, jeśli wszystko idzie dobrze. Przyszłość się w tym momencie nie liczy. To czarna dziura, nic tam nie ma. Nie ma planów. Dokąd na święta? A co będzie ze mną w święta? Może już nie będę wiedziała, że to święta i że rok mojej choroby mija. Myślałam, że w grudniu świętować będziemy z Maćkiem moje ozdrowienie…
Boże, pozwól mi usłyszeć choć jedną dobrą wiadomość. Tak dawno jej nie miałam.
7 października 2000
Dzień przed wyborami prezydenckimi w Polsce. Jutro idę głosować do polskiego konsulatu w Brukseli. W ogóle cyrk cały z tymi wyborami, Kwaśniewski kpi z Papieża, Marian – fundamentalista, inni zupełny koszmar. Zagłosuję, bo to mój obowiązek. Na Kwasa, bo kto inny się tu w ogóle liczy? Dzwoniłam do domu: mama – Olechowski, Ania – Kwas, Rafał (teoretycznie) – Olechowski, Kazik – Kalinowski. Jakiś odpał z tym Kalinowskim.
Читать дальше