– Tato, potraktuj poważnie to, o co zapytam – uprzedziłam. – Czy wiesz, jak się reanimuje karpie?
– Nie mam pojęcia. – Roześmiał się. – Ale obstawiam, że tak samo jak śledzie albo jesiotry. Łatwizna, Do.
– Jesteś lekarzem – przypomniałam mu.
– Z małą praktyką w schorzeniach karpi, niestety. Żaden się do mnie jeszcze nie zgłosił.
– To nie jest śmieszne!.
– Smutne też nie. Karpie ponoć marnie płacą za poradę lekarską.
– Tato, jeżeli wystarczająco się ubawiłeś, posłuchaj – przywołałam go do porządku. – Jesteś lekarzem i musisz znać jakiegoś weterynarza. To pokrewny fach. Więc zadzwoń do niego, zapytaj w moim imieniu, jak się reanimuje karpie. Mam tu karpia, na którym bardzo mi zależy. – Pociągnęłam nosem, ponieważ łzy spływały mi już nosem. – Ten biedak kona!
– Więc usmaż go, Do. Ma w sobie dużo fosforu, zapewni ci piękny biały uśmiech. Ryb, żółwi czy pająków nie leczy się lekarstwami dla ludzi, zapewniam cię. Potrzebujesz doktora Doo-little. Albo tego szpakowatego z serialu, co amputował nogę finką. Wbrew twej pewności, córeczko, nie znam żadnego weterynarza. Ani dyrektora sanatorium dla karpi, ani księdza, który mógłby udzielić im ostatniego namaszczenia! – oświadczył ojciec z godnością i przerwał połączenie. Lub Szatan przegryzł mu kabel. W każdym razie życzyłam mu tego z całego serca w tym momencie.
Zapłakana usiadłam nad książką telefoniczną i zaczęłam sama wydzwaniać do weterynarzy w mieście. W przerwach modląc się żarliwie, żeby Pedro wreszcie wrócił. Pierwszy weterynarz wyjaśnił mi, że są święta, on nie miarkował się w jedzeniu i piciu, toteż nie nadaje się do leczenia. Chyba żeby jego ktoś uleczył, bo na stole wciąż jest suto i chciałby tak móc, jak nie może. Drugi weterynarz był usposobiony lakonicznie i po prostu nie przyjmował. Trzeci orzekł, że uzdrawia się hodowle, hurtowo, a detaliczne karpie się konsumuje, wypada taniej. Czwarty leczył wyłącznie psy obronne pod względem psychiatrycznym.
Piąty nie zdążył udzielić mi porady, ponieważ rozległ się dzwonek do drzwi. Rzuciłam słuchawkę i pognałam, żeby wpuścić Pedra.
Na progu stał uśmiechnięty pan Zenobiusz w odświętnym garniturze, ze słodką bułką dla karpia w jednej ręce, a miseczką borowikowego budyniu z kabalotkami w drugiej. Budyń był dla mnie w podzięce za opiekę nad Zenkiem. Gdyby przyniósł mi budyń z muchomorów, zjadłabym bez zastanowienia, ale z borowikowym zupełnie nie miałam pomysłu, jak się zachować. Po prostu prymitywnie wpuściłam pana Zenobiusza do środka. Zapytał z troską, dlaczego plączę? Albowiem dzwonił przyjaciel, który spędza święta na obczyźnie. Wzruszyłam się. Aż serce boli, jak nasi tęsknią za krajem w Boże Narodzenie.
– O tak. I kiedy polska reprezentacja wygrywa – zgodził się filozoficznie pan Zenobiusz, ale nie podtrzymał tematu. – Pozwoli pani do Zenka?
– A mam inne wyjście? – dałam upust irytacji z domieszką zrezygnowania. Ale natychmiast okazało się, że po prostu nie umiem poddać się bez walki. Złapałam pana Zenobiusza za połę marynarki, zanim się zastanowiłam. – Moment! Tylko że… Jestem panu winna kawę! A kompletnie zepsuł mi się elektryczny czajnik! Kobieta nie ma wyjścia, prawda? Nie poradzi sobie. Pan jest na tyle męski, że naprawa czajnika czy żelazka… Raczej czajnika… Błagam, sąsiedzie! W razie czego mam w domu śrubokręt, tylko nie wiem, gdzie?!
Pan Zenobiusz uniósł majestatycznie brwi na znak, że elektryczne czajniki nie mają przed nim tajemnic. Zerknął w rozterce ku balii z Zenkiem i ku kuchni, do której miał bliżej. I znów ku Zenkowi. Po plecach przeszły mi ciarki. Pedro, wróć i uczyń cud, modliłam się.
– Co mu jest? – zapytał pan Zenobiusz.
– Nic zupełnie – zapewniłam wystraszona. – Chlapie wodą, zachowuje się jak zwykle, czasem jest trochę osowiały, jakby tęsknił za panem. Wtedy kładzie się na boku.
Pan Zenobiusz położył bułeczkę i budyń na kuchennym stole, wyciągnął z kieszeni scyzoryk z własnym śrubokrętem. Uśmiechnął się do mnie podejrzliwie.
– Byłem za młodu taki jak pani, sąsiadko – zapewnił. – Wesoły. Abstrakcyjne żarty dowodzą inteligencji. Kobiety za mną tęskniły, bywało. Czajnik po raz pierwszy.
– Ach, nie – zaprzeczyłam. – Nieporozumienie. Mówiłam o Zenku. Z czajnikiem właściwie nie umiem powiedzieć, co jest, wie pan? Niby normalnie gotuje wodę, ale… Tak jakoś inaczej. Chłodniejsza jest jakby. Wolniej zaparza. Choć w gruncie rzeczy taka sama.
– Grzałka nie kontaktuje albo kamień – zdiagnozował pan Zenobiusz.
Pomacał w środku, odkręcił denko, poprosił mnie o odrobinę octu. Najpierw coś wykręcił, potem dokręcił odwrotnie, potem włączył sznur do kontaktu.
– No i co? – zapytałam na głos, a w duchu powtórzyłam moją mantrę: Pedro, wróć i uczyń cud, zanim zginę!
– Nic tu nie widzę. – Pan Zenobiusz zasępił się. – Teoretycznie powinien grzać jak ta lala. Proszę spojrzeć, sąsiadko. – Odwrócił wybebeszony czajnik do góry dnem. – Tylko niech pani nie dotyka, bo kopnie. Ten niebieski kabelek i ten czerwony. Widzi pani? Nic tu nie widać.
– Uhm, widzę – potaknęłam. – Nic nie widać.
Od spodu wyglądało jak w katastroficznych filmach o podłożonych bombach, gdzie nie wiadomo, który kolor przeciąć, żeby pół miasta nie wyleciało w powietrze. Aż zaczęłam się niepokoić o mój czajnik. Czyżbym wykrakała mu przedwczesny koniec?
– Z kabelkami w porządku – rozwiał moje obawy pan Zenobiusz. – Zwłaszcza z czerwonym. Bo niebieski trochę dokręciłem. Może coś w kontakcie? Gdzie ma pani drugi?
Byłam już lekko załamana stanem mojego czajnika, toteż pośpiesznie zaczęłam wyliczać kontakty w domu. Pan Zenobiusz przerwał mi przy tym zasuniętym na stałe szafą. Wystarczy. Wszystkie nie mogą działać wadliwie. Podłączymy się, sprawdzimy.
Przeniósł napełniony wodą czajnik do kontaktu przy biblioteczce. Gestem wtajemniczonych uniósł go do ucha, zasłuchany w szum gotującej się wody jak Penderecki w prawykonanie. Tylko że zanim woda zawrzała, usłyszał głuchą ciszę z balii Zenka.
Poznałam to po jego minie.
Pedro, wróć i ocal moją duszę od wiecznej zguby, jęknęłam nadaremnie.
Ponieważ czajnika bez dna nie dało się odstawić, pan Zenobiusz pochylił się i przyciągnął balię do swoich stóp. Z tragicznym niedowierzaniem. Ruchem żywego trupa z horroru. Ożywionego czarami zombi o zielonej cerze i policzkach zapadniętych do kości. Na dnie balii znieruchomiały Zenek Bis kołysał się na boku w rytm poruszonej wody. Jego pan patrzył na niego wybałuszonymi boleśnie oczami. Właściwie to nie był jego pan, bo to nie był Zenek. Nieważne. Kimkolwiek był ten ktoś, w kogo odmienił się pan Zenobiusz, bałam się, że oczy wytrysną mu z orbit. I wtedy stanie się nieżywym trupem. Jak karp.
– Ojejku, chyba zdrzemnął się, zmęczony świętami, biedak! -Poszłam idiotycznie w zaparte. Nie miałam sumienia nie iść.
Pan Zenobiusz nie uwierzył mi, niestety. Albo wcale nie słuchał.
– Zenku?! – szepnął ze zgrozą i wyciągnął dłonie z czajnikiem ku martwej rybie.
Krzyknęłam ze strachu. Opamiętał się, cofnął łokcie raptownie. Ale podłączony do prądu czajnik z obnażonymi elektrycznymi wnętrznościami, wypadł z jego rąk. Wprost do balii. Woda zapieniła się, huknęło i wysadziło korki w mieszkaniu. Strzeliła lampka na stoliku, wyłączyła się lodówka w kuchni, czerwone diody na telewizorze i wieży zniknęły jak zdmuchnięte. Podskoczyłam z wrażenia pod sufit.
Читать дальше