Odwróciłam się powoli do Marzenki z zimną furią w oczach. I zdębiałam.
Miała na sobie olśniewającą kreację… Kiedy ruchem Grety Garbo (co za wiśnia!) założyła rękę za głowę, wyglądała w swojej sukni, jakby mierzyła metr sześćdziesiąt pięć. Lekko licząc. Ścięty ukośnie dół i stójka trzy czwarte pod szyją. Widziałam tę suknię w salonie na Wodeckiego. Siedemset dziewięćdziesiąt dziewięć złotych. Nie mogłam sobie na nią pozwolić nie tylko z powodu ceny. To był model ciążowy. Wystający brzuch Marzenki wyglądał gdzieś tak na siódmy miesiąc. Marek będzie ta-tusiem jeszcze tej zimy, nie do wiary. Gdybyśmy zostali razem, być może ja stałabym teraz w jakichś drzwiach w kiecce za osiem stów, z siedmiomiesięcznym brzuchem, i przeciągałabym się zmysłowym ruchem Grety Garbo. Jak dumna z siebie marcowa kotka.
– Widzę, że mam powody do gratulacji – wydusiłam z głębi stłamszonego jestestwa.
– Dziękujemy ci, Do – odpowiedziała Marzenka z sympatycznym uśmiechem.
Nawet Marek uśmiechnął się do mnie bez złośliwej miny. Może marcowa Greta Garbo wydobywała z niego lepsze cechy charakteru niż ja?
Zaproponowała mi kawę, ciasto świąteczne. Marek rozstawił talerzyki, namawiał na dokładkę, opowiadał dowcipy, w tym dwa zabawne. Sodoma i Gomora. Wychodząc, obiecałam sobie, że kiedy Marzenka urodzi, przyniosę tu największego pluszowego micha, jaki wejdzie w drzwi. Ale już za progiem dowiedziałam się od Marzenki, że na następną wizytę zaprasza mnie do nowego domu. Jej rodzice trochę im pomogli, przeprowadzają się na wiosnę. Będą mieli dziecięcy pokój i taras do zabawy, i wielkie szklane drzwi tarasowe na całą ścianę. Na micha do takich drzwi nie będzie mnie stać finansowo, uznałam z góry. Nie szkodzi. Kupię ich nowemu dzieciątku zarąbistą grzechotkę.
W ten sposób też udowodnię Markowi, że dobro zwycięża na końcu. I to taniej.
Do mojego mieszkania bez tarasu i szklanych drzwi tradycyjnie skradałam się na palcach. Tym razem nie poszło gładko. Byłam na pierwszym piętrze, gdy z dołu zawyła pijackim głosem „My, Pierwsza Brygada". Pan Mietek z drugiego wracał do domu w bogoojczyźnianym nastroju. Zbiegłam do niego z palcem na ustach. Są spokojne święta, ludzie odpoczywają, po co ich stawiać na baczność, panie Mietku, tłumaczyłam.
– Słuszna racja, profesorka. Ty żeś nie jest w ciemię bita, jak skonam. Są święta Bożego odpoczynku, wyobraź sobie. Ja także samo na tapczanik. Aby dzieciaczkom dam pod chojaka… jak mu tam… podarka! Cukiereczki im mam, profesorka. Poczęstujesz się?
Wyciągnął zza pazuchy paczkę w błyszczącym papierze i usiłował rozerwać ją paluchami, ale paznokcie mu się ślizgały. Powstrzymałam go. Dzieci ucieszą się z zapakowanej paczki. Jak to dzieci. Czekają na tatusia. Niech opowie coś o nich, niech nie śpiewa.
– Od Mikołaja też dostały podarki?
– Cukiereczki, profesorka! Te tu! – Pan Mietek potrząsnął paczką przed moim nosem. – Nadziewane takim czymś. Jak raz im niesę od Mikołaja.
Zachęciłam go, żebyśmy szli na górę cicho, ale sprawnie, jeśli da radę. Jest spóźniony z wigilijnym prezentem, nie ma co zwlekać.
– Dostaną punktualnie we Wigilię, profesorka! – zapewnił. -Dam! Wejdę i dam!
Zgodziłam się, żeby dał. Dzieci się ucieszą. Podarek miło dostać chociażby dwa dni po Wigilii. Pan Mietek przystanął zjedna nogą wyżej, drugą niżej, dramatycznie uczepiony poręczy. Popatrzył na mnie z wyrzutem.
– Jak po Wigilii, wygadujesz, kurna, kiedy się udaję ja do domu mojego na Wigilię. Tu żem gdzieś obeszłem z kolegami ją, Wigilię świętą, i teraz paczkę niesę dzieciaczkom. Z cukierkami nadziewanymi takim czymś. Poczęstujesz się, profesorka?
Wyjaśniłam, że z kolegami obchodził Wigilię dłużej, niż mu się zdawało. Pan Mietek rozjechał się z oburzenia od ściany do poręczy, wciąż zjedna nogą wyżej, drugą niżej.
– Co ty pierdzielisz, profesorka? – zapytał ze wzgardą. – Jak ma być po Wigilii, kiedy idę ja na Wigilię do domu mojego, żony mojej i dzieci ukochanych! Też moich, albo inaczej zatłukę starą cholerę w cholerę! Jeszcze żywego karpia im niesę! Dorodny jak byczek! To ja na Wigilię zwierzątko niesę czy na Zielone Świątki, psia jego mać?!
Teraz ja rozjechałam się od poręczy do ściany. Pan Mietek rycersko podtrzymał mnie pod ramię, ale skutkiem niezaplanowanej operacji usiadł na stopniu. Zauważyłam pod jego pachą plastykowy baniaczek z dziurkami i wszystko stało się jasne.
– Panie Mietku, niebo mi pana zsyła! – krzyknęłam, aż położył palec na brodzie. Chciał na ustach. – Cukierki nie, ale karpiem poczęstuję się z ochotą. Zapłacę, ile pan zażąda.
Pan Mietek wyjaśnił honorowo, że częstuje za darmo. Proszę, kurna, uprzejmie, karp jest mój! Gdyby kiedyś jego, cytuję, stara cholera powiedziała jak ja, że niebo go zsyła, też by dostała karpia za darmo. Ale ta, znów cytuję, stara cholera marudzi. Nie doceni. Gdyby nie ona, już by się ze mną chajtnął, bo taka – sorry, też cytuję – dupeczka marnuje się na kocią łapę. Nie może na razie nic przez tą swoją… No, tu już nie zacytuję lepiej.
– Doceni pana, panie Mietku! – zapewniłam go, łapiąc baniak z Zenkiem Bis. – Niech pan się tym nie martwi. Najserdeczniejsze pozdrowienia dla cholery!… To znaczy, dla małżonki!
Wpadłam do mieszkania, nawołując Pedra. Nie było go. Na kominku znowu wisiała kartka. Na jej widok zrobiło mi się słabo. Podeszłam noga za nogą, nie zdejmując płaszcza, jakbym zamierzała uciec z mieszkania po odczytaniu.
Pojechałem po karpia. Może kolega znajdzie do niego dojście wcześniej.
Odetchnęłam i czule przycisnęłam do piersi baniak. Pedro, pomyślałam z dumą, byłam lepsza! To ja znalazłam dojście! Mężczyzna zabija, kobieta daje nowe życie! Tak jest skonstruowany ten wspaniały świat!
Trzy minuty później świat nie wydawał mi się już taki wspaniały. Gdy włożyłam karpia do balii ze świeżą wodą. Był podobny do Zenka, to prawda. Z wyglądu. Z zachowania mniej. Unosił się bez ruchu przy dnie, leżąc na boku. Dwudniowa wędrówka na Wigilię pod pachą pana Mietka dała mu się we znaki. Nie znam się na zwyczajach ryb, ale martwe mają zdaje się nawyk pływania po wierzchu brzuchami do góry. Aż tak martwy Zenek Bis jeszcze nie był. Pedro na pewno znalazłby sposób, żeby przywrócić go do życia. Tylko że jak na złość nie wracał. Jego komórka była głucha, bez zasięgu.
Delikatnie popchnęłam karpia parę razy, żeby nadać mu ruch posuwisty. Nie skorzystał z pomocy. Zabełtałam wodę, żeby ją porządnie dotlenić, wsypałam trochę karmy na zachętę, ale apetytu też nie wykazywał. Nie zareagował na muzykę relaksacyjną „Śpiew wielorybów", którą włączyłam, żeby uleczyła go szokiem. Wyjęłam go ostrożnie, bo się wyślizgiwał, ułożyłam go na czystej serwetce i zaczęłam miarowo uciskać mu podbrzusze. Tak jak robi się masaż serca człowiekowi przy ustaniu akcji. Bo coś takiego ten karp miał. To znaczy nie serce… a właściwie serce też, jak najbardziej, i oprócz niego coś w rodzaju śmierci klinicznej. Raz odniosłam wrażenie, że ruszył płetwą. Jakby drgnął. Polałam go wodą, żeby nie wysechł, i obserwowałam uważnie. Drugi raz nie powtórzył tej sztuczki. Wyjęłam z barku whisky Pedra, kapnęłam parę kropel w rybi pyszczek. Whisky pobudza do życia nawet zimnokrwistych Anglików. Karpi, okazuje się, nie pobudza. Włożyłam bezwładnego Zenka do balii bliska rozpaczy.
Czy miałam poddać się bez walki, skoro miałam tyle szczęścia z karpiem, że w końcu go miałam! Wykręciłam numer ojca.
Читать дальше