– Sorry, mamo, miałam na myśli galaretkę owocową – sprostowałam, żeby nie przeciągać rozmowy, która prowadziła donikąd.
Ubili wszystkie karpie i zjedli je. Wiadomo. Co roku tak postępowali, bez odrobiny chrześcijańskiego miłosierdzia. Nie warto pytać.
– Ach, galaretkę! Nie, w tym roku dałam sobie spokój! Nie miałam konserwowych brzoskwiń, a ze świeżych to już nie to -wytłumaczyła się mama.
Już na spokojnie. Myląc karpia z brzoskwiniową galaretką, nie byłam satanistą.
Pan Benedykt zapalił fajkę i zapach tytoniowego dymu owionął moją skołataną duszę. Zerkałam na ojca i Pedra, omawiających politykę krajową. Szeptem, gdyż mama nie wytrzymywała tematu. W dniach kampanii wyborczych bolała ją głowa, po zapytaniach poselskich dostawała wysypki i musiała pić wapno, podczas telewizyjnych dyskusji politycznych zniszczyła pięć pilotów, tak panicznie przełączała się na inny program.
Patrzyłam na Pedra łupiącego orzechy, ubranego we frak wypożyczony od firmy świętującej na zawołanie – a widziałam go w Paryżu. Było gorące lato wyschłych fontann, siedzieliśmy nad kawowymi lodami i winem w ogródku kafejki, ponad nami w błękitne niebo wznosiła się iglica wieży Eiffla i gdziekolwiek odwróciliśmy głowy, słyszeliśmy „La vie en rose". Wszędzie je śpiewano jak w komedii romantycznej. Cały Paryż śpiewał na naszą cześć „La vie en rose". Zycie było różowe, moja przyszłość była różowa, nasze wspólne życzenia były różowe. Wieki temu. A co czułam teraz? Że Pedro, który do mnie wrócił, nie jest Pedrem, który odszedł. Tak bywa w ponurych baśniach. Wraca ze świata ojciec albo syn, albo ukochany, i wszystko jest nie tak. Lubi inne potrawy niż przedtem, pogwizduje inną piosenkę, nie poznaje go ulubiony pies. W jego skórze powrócił czarnoksiężnik, który tego prawdziwego zabił na odległym gościńcu.
Czyżbym uwierzyła we własną książkę o miłości do Pedra i porównuję realnego z tamtym, opisanym? To nie wyszłoby nam na zdrowie. Czy ciąży na mnie klątwa egzaltowanej autorki romansów dla pań? Nie wierzyłam w to. Wierzyłam w moją roztropność. A jednak było mi tak, jakbym zawisła pośrodku Wigilii w kokonie niewytłumaczalnego smutku.
Pan Benedykt delikatnie utulił w dłoniach pyszczek śpiącego Szatana, żeby nie piszczał i nie przeszkadzał. Ciotka Ramona upozowała się na tle zapalonej choinki. Splotła dłonie na wysokości przydatków. Ciotce można zarzucić to i owo, ale głos ma jak zwiastujący anioł. Przepiękny. I tym głosem zaśpiewała nam a cappella:
Cicha noc, święta noc,
pokój niesie ludziom wszem,
a u żłobka Matka Święta
czuwa sama uśmiechnięta
nad Dzieciątka snem… Pobrzękiwały bombki na choince w rytm jej oddechów. A ja poczułam, że płaczę. Patrzyłam na nich, oświetlonych magicznym blaskiem choinkowych lampek, na mamę, tatę, Pedra, na pana Benedykta, zasłuchanych w ciotczyny śpiew, przypomniałam sobie babcię i dziadka, i wszystkich naszych domowych zmarłych, którzy przy dawnym wigilijnym stole, w innym miejscu i czasie, ale z takim samym wzruszeniem słuchali tej kolędy – i po policzkach pociekły mi łzy wielkie jak groch.
Z tym, że ja co roku płaczę w Wigilię, kiedy ciotka Ramona śpiewa „Cichą noc". Taka tradycja.
Spacer po buddyjsku
Pierwszy dzień świąt poprawił mi nastrój. Głównie dlatego, że rano udało nam się z Pedrem wymknąć z domu niepostrzeżenie. Za drzwiami pana Zenobiusza panowała cisza. Zaciągnęłam Pedra do kościoła na drugim końcu miasta, żeby nie wpaść na sąsiadów. Na spacer też poprowadziłam go bocznymi uliczkami. To nie była bezinteresowna przechadzka, jakie zdarzało mi się odbywać w poprzednie Boże Narodzenia. Poszukiwałam sklepu, który będzie już czynny po świętach, a jeszcze sprzed świąt zostaną mu w ofercie żywe karpie. To jak szukanie emeryta w żłobku.
Pedro nie wydawał mi się dzisiaj podstawionym czarnoksiężnikiem, co też dobrze mi robiło. Porzucaliśmy się śnieżkami, poślizgaliśmy się na górce, wstąpiliśmy na gorącą herbatę z konfiturami do Bliskich Spotkań, bo przemarzliśmy do szpiku kości. Pedro kupił mi po drodze różyczkę z lodu. Sprzedawali takie na ulicy. Kiedy indziej pomyślałabym, że to nieświadoma aluzja. Jakiś smutny zwiastun przyszłości. Że lodowato albo że topniejąco. Dziś patrzyłam z uśmiechem, jak kwiatek ścieka wzdłuż łodyżki do kawiarnianego wazonika, kropla po kropli, i bardziej już przypomina taką szklaną pipetkę do brania wymazów z gardła niż różyczkę. Dzisiaj znów miałam przed sobą życie na różowo.
Ponieważ to rodzinne święta, Pedro opowiedział mi o swoich rodzicach. Spędzali Boże Narodzenie w Australii, u jego brata. Siedzieli tam od pół roku, dotąd ich nie poznałam. Nie wiadomo czemu opowieść znów wprawiła mnie w nerwowe podniecenie. Moja kobieca intuicja zaczynała cierpieć na lekką schizofrenię. Wydało mi się, że Pedro opowiada o tej Australii, jakbyśmy nigdy nie mieli wybrać się do niej razem. Skoro jego brat mieszka tam na stałe, wyjazd nie tylko byłby łatwy, ale nieunikniony.
I nagle zrozumiałam, że plączę się w bzdurnych domysłach, ponieważ nie chce mi się załatwić sprawy do końca. Los Pedra spoczywa w moich rękach, a ja udaję przed sobą, że nie o to chodzi. Przecież nie znalazłam tego mojego niezaspokojonego absztyfikanta, który zieje do Pedra nienawiścią.
A co, jeżeli on wywinie kolejny morderczy numer? Na przykład podrzuci nam do łazienki jadowitą tarantulę! Tydzień temu czytałam w gazecie, że coś podobnego zdarzyło się we Wrocławiu. Dzisiaj w Polsce można zrobić takie światowe draństwo, że byście nie pomyśleli. To znaczy pomyślelibyście może, skoro czytacie gazety, ale ja bym chyba nie pomyślała w życiu! Choć też czytam. Biologiczka Sylwia opowiadała mi, że w Mszanie
Dolnej czy Górnej kogoś zastrzelili strzałką zatrutą kurrarą. Z indiańskiej dmuchawki. Jeden facet umarł od banana. W skrzyni z bananami załadowali na statek kolumbijskiego węża, nie zauważyli, ten po drodze ukąsił banana, jad został w środku. Albo babeczka, której arabski małżonek podłożył trotyl pod łóżko!… Może to Hindus i dynamit, nie pamiętam, ale co za różnica. Skąd takie rzeczy u nas? Już nie liczę tych przejechanych zagranicznymi samochodami. Kocham świat, kocham wszystkich ludzi na świecie, ale umierać wolałabym po swojemu. Domowym sposobem. To znaczy, w ogóle wolałabym nie umierać, jeśli już!
– Pedro – rzekłam oględnie – przypomniałam sobie o jednym znajomym, który może mieć żywego karpia.
– No to jazda, idziemy!
– Ale przypomniałam sobie jeszcze o takim sklepie sportowym na Psów 2. Nasz wuefista kupuje tam piłeczki, siatki, rakiety. Podzielmy się. Ja tu, ty tam.
– Karpiem nie gra się w tenisa – uświadomił mnie Pedro.
– Wiem, ale w zeszłym roku on kupił tam karpie. Albo gdzieś obok. Wrócił do szkoły z piłeczkami i z karpiem. A to było we wrześniu.
– Te z września będą już łykowate – powiedział Pedro.
– Pedro, traktuj mnie poważnie! – zirytowałam się, bo myślami byłam przy mojej najważniejszej sprawie. – Chodzi mi o to, że nie był sezon świąteczny, a mieli karpie. Teraz odwrotnie, jest świąteczny, sama wiem, nie mów mi tego! Tylko że karpie z sezonu świątecznego sprzedali przed Wigilią, a może mają nowe na sezon inny albo…
Skrzywiłam się, bo zachichotał, słuchając.
– Pedro, po prostu kup żywego karpia. Obojętnie gdzie. A ja sprawdzę w tym czasie, czy nie da się go pożyczyć.
Wsadziłam Pedra w odpowiedni autobus, żeby mieć pewność, że odjechał.
Читать дальше