– Jeżeli w towarzystwie słodkiej bułki będzie mu raźniej… Tylko że…
Popatrzyłam błagalnie na Pedra. Niech coś wymyśli. Niech nie będzie więcej ofiar tego wieczora. Niech niewinny sąsiad nie padnie u mych stóp na zawał, a ja obok zagryziona przez własne sumienie. Niech Wigilia skończy się jak Wigilia, nie jak Wszystkich Świętych.
– Spieszymy się – podpowiedział mi Pedro.
– …tak, tylko że śpieszymy się, panie Zenobiuszu! – wrzasnęłam z ulgą. – Strasznie się spieszymy! Jesteśmy spóźnieni! Nie powinniśmy tu stać, panie Zenobiuszu! Przepraszam! Wesołych Świąt! Kiedy wrócimy do domu sama wkruszę Zenkowi keksu i makowca, i co tylko lubił za życia!… Musimy pędzić! Jeszcze raz Wesołych Świąt! Dla żony też!
Tupiąc, zbiegliśmy po schodach. Jak wicher. „Wzajemnie" dogoniło nas na parterze.
– Łap taksówkę, Pedro! – wrzasnęłam, gdy wypadliśmy na ulicę. – Szybko!
Pedro przytrzymał mnie za rękaw płaszcza.
– Uspokój się, Do. Już nas nie widzi. Relaks!
– Ale, Pedro, musimy się spieszyć! – popędziłam go. – Łap taksówkę, proszę! Jesteśmy zaproszeni na Wigilię do rodziców, jak mogłam zapomnieć!
Mój dom rodzinny czekał w pełnej gotowości. Okna świeciły się w ciemnościach, śnieg z dróżki był odgarnięty, furtka otworzyła się, ledwie dotknęłam dłonią dzwonka. Tata ekskluzywnie pachniał wodą Unit, mama perfumami Refux (po osiemdziesiąt dwa złote flakonik). Przyjechała ciotka Ramona, pachnąca kwiatem jaśminu niewiadomej marki, oraz pan Benedykt, sąsiad z naszego dawnego miejsca zamieszkania, który spędzał z rodzicami Wigilię, odkąd owdowiał. Ten pachniał fajkowym dymem, naprawdę ekscytującym zapachem, jeśli chodzi o moje zdanie. Niestety, dom rodzinny jako taki pachniał smażoną rybą, co psuło mi humor. Wszystko mnie drażniło, miałam klasyczny zły dzień, który zaczął się pod wieczór. Wprawdzie jako rasowa kobieta powinnam mieć zły dzień w zupełnie innym dniu cyklu, ale najwyraźniej dzisiaj nie cykl się liczył, tylko zły dzień.
– Do, tego się po tobie nie spodziewałam! – wygarnęła mama na dzień dobry. – Zdarzało ci się spóźniać do stołu dwie godziny, ale żebyś była zaproszona…
– Może się przywitamy, mamo? – przerwałam jej. -Naturalnie, wchodźcie!… Więc żebyś była zaproszona na siedemnastą trzydzieści i dzwoniła do drzwi o siedemnastej trzydzieści jeden… Dla mnie szok! Pedro, masz na naszą córkę zbawienny wpływ! Gratuluję ci, chłopcze, niechże cię uściskam na powitanie.
Oczywiście zły dzień polega na tym, że nic nie jest w stanie poprawić ci humoru. Do wtóru egzaltowanych zachwytów mamy przypomniałam sobie, że nie zabraliśmy prezentów. W poprzednich latach wiedziałam, co robię, spóźniając się. Zyskiwałam czas, którego potrzebowałam, żeby zabrać prezenty. Dziś go zabrakło. Gryząc się tym, włożyłam domowe kapcie – i zły dzień kontynuował się z powodzeniem. Pierwszemu kapciowi odlatywała podeszwa, w drugim było mokro. Stałam zdumiona na jednej nodze, gdy nagle z pokoju wypadł z rozwianymi uszami nieznany mi szczeniak, poślizgnął się na parkiecie i wyhamował zębami na moich nowych rajstopach. Od tego momentu moich starych rajstopach.
Psiak był prezentem gwiazdkowym dla rodziców od cioci Ramony. Jeszcze nie miał imienia, ale zęby i owszem. Zdążył zdewastować pół domu, resztę obsikał. Pedro spróbował go pogłaskać i popis życzliwości odpokutował plastrem na kciuku. Mama wyjaśniła z kwaśnym uśmiechem, że w tym roku ojciec wyjątkowo nie odczyta fragmentu z Pisma Świętego przed wspólną wieczerzą. Właśnie z powodu nowego pieska.
– A co on, niewierzący? – zapytałam zgryźliwie.
Mama spiorunowała mnie wzrokiem. Słodka psina zeżarła kwadrans temu Biblię w tłumaczeniu księdza Wujka, czekającą cierpliwie pierwszej gwiazdki na etażerce obok choinki. Przeczekała w naszej rodzinie powstanie styczniowe, najazd faszystowski, powódź w 1954 roku. Psiaka nie przeczekała. Widać za wcześnie się zdemobilizowaliśmy.
– Przynajmniej macie dla niego imię w sam raz – uznałam. -Szatan.
– Ty i te twoje dowcipy, Do! – obruszyła się mama, udając przed gośćmi, że uśmiecha się wyrozumiale. – Wiesz co! Nawet w powszedni dzień nie nazwałabym takim słowem bożego stworzenia pod moim dachem. Co dopiero w święta.
– Łudzisz się, że jak się będzie wabił Święty Franciszek, przestanie sikać pod choinkę?
Pokazałam palcem.
– Ja wytrę, Haniu, pozwól. Myślę, że nazwiemy go świeckim imieniem, córeczko! – poratował mamę jej mąż. – Siadajmy do stołu, zapraszam. Gdzie się podział opłatek?
Domyślacie się, gdzie się podział. Na szczęście mama zawsze dysponuje zapasem. Widząc jej minę, byłam pewna, że u następnej spowiedzi spędzi ze dwie godziny, mimo że nie ona zeżarła ten opłatek. Pożyczyliśmy sobie samych wspaniałych rzeczy, ucałowaliśmy się z uczuciem w oba policzki, najlepsze sztućce w domu zaszczekały o najlepszą porcelanę. Wszystko razem wpłynęło na ukojenie nastrojów. Dopóki się nie zorientowałam, że Szatan zjadł Zenka, wiszącego na wieszaku. Nie potrafię sobie wytłumaczyć, jak piesek wielkości wyrośniętej pchły mógł doskoczyć do kołka metr nad sobą i spałaszować całego karpia. Razem z ośćmi i reklamówką. I folią aluminiową. Tylko łyżkę do tortu oszczędził. Na dodatek nie jadł na pusty żołądek, co to, to na pewno nie.
– Miałaś tam coś ważnego? – zaniepokoiła się mama.
– Nic aktualnego – enigmatycznie odpowiedział za mnie Pedro i całe szczęście. Umarłabym z żalu w trakcie wyjaśnień. – Niech państwo coś zrobią, inaczej ten prezent nie dożyje pierwszego dnia świąt. Moim zdaniem on jest rasy kamikadze.
Zgodnie siedziałam przy stole z innymi, zjadłam nawet coś pysznego w smaku, ale nic nie pomagało. Mój zły dzień łagodnie ewoluował w jeszcze gorszą noc. Choć wigilijną. Najpiękniejszą w roku. Jeszcze wczoraj zdawało mi się, że do cudownej Wigilii wystarczy, żeby Pedro wrócił.
No i Jezus Chrystus się narodził, jasne. Ale przede wszystkim Pedro.
– Zmyjemy, mamo – powiedziałam. – Znosić talerze?
– Nie spiesz się, Do. Może jeszcze ktoś zje – powstrzymała mnie mama.
– Podałybyśmy ciasto i kawę.
– Oj, nie, Dosieńko, jeszcze chwilę, bo pęknę – zaprotestowała ciotka Ramona.
Opowiadała o swojej wakacyjnej podróży do Egiptu. Pan Benedykt z rozmarzeniem wypytywał ją o każdego faraona, który umarł przed wizytą ciotki. Jestem pewna, że spędzał u nas Wigilie ze względu na nią. To zasmuciło mnie w tym roku. Jaka przyszłość czeka uczucie, które rozwija się w ukryciu raz na 365 dni? A w latach przestępnych jeszcze rzadziej. Ludzie mogą postarzeć się, owdowieć, przeżyć faraonów, a i tak ich miłość pozostanie niedojrzała. Chyba uczucia rozwijają się w ludziach na opak. Za młodu mocne jak czysta wódka, popadają z czasem w zgubny dla zdrowia etap zacieru. Ale żeby ta moja głęboka myśl kryła w sobie sens, wątpiłam. Czy byłam w stanie oceniać świat uczciwie, jeżeli powodem moich rozważań był prawdopodobnie osamotniony kawałek karpia na półmisku? Zostawiony jak na złość pod moim nosem.
– Nie zachował się wam jakiś żywy karp? – odezwałam się do mamy, gdy ciotka na chwilę wyjrzała z piramidy Cheopsa, a pan Benedykt zajrzał do toalety.
– Po co żywy? Chodzi ci o sushi?
– Co ma do tego sushi, mamo? Nie pytam o surową rybę, tylko o żywą!
– Zamierzasz jeść żywą rybę?!
Po tonie mamy poznałam, że zaczyna podejrzewać mnie o zaprzaństwo narodowo-katolickie. Najpierw imię dla psa, teraz konsumpcja ryby na żywo. Ewidentne początki satanizmu.
Читать дальше