Obudziłam się, gdy weszła. Po godzinie oczekiwania na nią nad zimną kawą zostawiłam niezamknięty zamek i kartkę na drzwiach: WŁAZ. Sama poszłam spać po raz czwarty. Gośka telefonowała około dziewiątej rano. Kiedy zobaczyłam ją nad moim łóżkiem, za oknami był wieczór. Z drzwi otwartych na korytarz elektryczne światło mżyło jak świecąca mgła. Na kilkanaście schadzek Gośka była spóźniona do dzisiaj, więc nie powinnam się dziwić. Otworzyłam oko, stwierdziłam z ulgą, że bark boli mniej, choć nie wzięłam tabletek, bo spałam, i zamknęłam oko. Naturalnie otworzyłam oko dla Gośki, nie dla bolącego barku.
– Zamknij drzwi i właź pod kołdrę – zamruczałam sennie. -Pogadamy później.
Gośka odpowiedziała, że wolałaby pogadać od razu, jeśli można. Była speszona i mówiła nieswoim głosem. Starczo schrypniętym. Aż o tyle nie mogła się spóźnić.
Co to za głos? Męski głos, zidentyfikowałam go w półśnie. Znajomy. I naraz uświadomiłam sobie, że na świecie istnieje jeden jedyny mężczyzna, na którego czekam. Wyskoczyłam z łóżka jak oparzona. Pstryknęłam nocną lampkę, omal nie łamiąc sobie paznokci.
– Pedro?! To ty?
Lampka raziła w oczy, widziałam jeszcze mniej niż przy zgaszonej.
– Nie, to nie ja – odpowiedział Pedro. – To znaczy to ja, nie Pedro.
Z poświęceniem uniosłam opuchnięte powieki. Przede mną stał pan Zenobiusz z balią w obu rękach. On dla odmiany raptownie opuścił powieki. Chyba szło o to, że stałam przed nim w mojej pajęczej paryskiej koszulce. Mogłabym stać bez niej. Niewiele to zmieniało. Pan Zenobiusz był jak zwykle w garniturze, choć do klapy filuternie wpiął choinkową bombkę w śnieżne gwiazdeczki.
– Sorry, panie Zenobiuszu, wzięłam pana za kogo innego -wydukałam.
– Och… nie śmiałbym mniemać inaczej – wydukał ze swojej strony pan Zenobiusz. – Może zajrzę innym razem, sąsiadko? Niech pani łaskawie pokieruje mnie do drzwi wyjściowych, gdyż nie trafię na ślepo.
– Nie, nie, proszę, panie Zenobiuszu, proszę otworzyć oczy -zachęciłam gościnnie, chowając się za drzwi szafy. Musiałam założyć płaszcz, bo jak na złość szlafroka nie było w zasięgu wzroku. – Czekam na przyjaciółkę, zdawało mi się w pierwszej chwili, że pan to ona.
– No cóż, było ciemno… – powiedział pan Zenobiusz z lekką pretensją w głosie.
Widocznie dotychczas nie pomylono go z kobietą. Podobno tuż po wojnie był znanym w dzielnicy uwodzicielem. Zamierzał pisać o tym jakieś pamiętniki, ale żona się nie zgodziła.
– Na przyjaciółkę czekam, na Małgorzatę – uzupełniłam, żeby go ułagodzić. – Zna ją pan. Prawda, że obrotna, dzielna, przedsiębiorcza? Męski charakter.
– Doprawdy? Wydawała mi się delikatną, eteryczną osóbką… Rozmowa się nie kleiła. Zwłaszcza że stałam na środku stryszku w płaszczu z kolekcji Wiosna 2001, eleganckim, ale z lekka demode, pan Zenobiusz zaś trzymał oburącz balię z kolekcji Gospodarstwo Domowe 1957. Ocynkowana blacha, krój prosty, brzeg ozdobnie zaklepany, aplikacje z rdzy.
– Właściwie też przyszedłem z przyjacielem, sąsiadko -wskazał brodą na swój bagaż. – To Zenek. Mamy do pani serdeczną prośbę, jeżeli pani nie odmówi.
Zajrzałam za ozdobnie zaklepany brzeg. W wodzie pływał Zenek. Wigilijny karp. Dobre trzy kilo. Plus balia i woda. Pan Zenobiusz stał przede mną mężnie w kwiecie swoich siedemdziesięciu dwóch lat, ale na czoło występowały mu kropelki potu.
– Proszę gdzieś to postawić – zachęciłam go. – Napije się pan czegoś?
– Wiedziałem, że na sąsiadkę można liczyć – ucieszył się pan Zenobiusz, jakbym wyraziła na coś zgodę. – Proszę sobie nie robić fatygi z poczęstunkiem. Chyba że małą kawkę.
Domyśliłam się, gdy postawił balię na podłodze, pogłaskał karpia, wytarł ręce w chusteczkę i zapewnił, że pani im pomoże. Czyli ja. Rybie i sąsiadowi. Nie będą się męczyć, to nie na ich charakter. Wtedy domyśliłam się, czego chcą ode mnie!
Zabić karpia! Chryste, bez przesady! Jestem kobietą! Jeśli pan Zenobiusz uważał, że moja płeć nie wykazuje litości jako taka, to miał żonę pod bokiem. Też kobietę. Dlaczego zakładał, że ona nie podoła, a ja tak? Oboje przesadzali na starość z życzliwością dla świata. Do tej pory nie chrzcili karpi przed Wigilią ludzkimi imionami. Jasne, że nie będzie się miało sumienia ukatrupić kogoś, do kogo mówi się Zenek! Ale czemu ja mam za to cierpieć? U nas w domu ryby kupowało się gotowe do smażenia. Martwe. Raz dostaliśmy żywego karpia, to ojciec musiał z nim jechać do znajomego chirurga, bo sam nie miał serca. Wrócił w Wigilię rano na rauszu, bez czapki i bez ryby. Uciekła po drodze. Co ciekawe, uciekła mu ta już wypatroszona, nie żywa. Przez całe święta nie odzywali się do siebie z mamą. Od tamtej pory wiem, że zabijanie karpi przynosi pecha.
– Sąsiedzie – odezwałam się uroczyście – lubię pana, z miłą chęcią służę pomocą… Ale pan mnie bierze za kogoś bezwzględ-niejszego niż jestem!
– Doprawdy, sąsiadko! – Pan Zenobiusz zmieszał się. – Nie wziąłem tego do siebie, harcerskie słowo honoru!
– Czego?
– No z kołdrą… Oboje wiemy, że już nie te lata. Nie wlazłbym.
Ja też się zarumieniłam. Nie przydarzyło mi się to od studniówki.
– No skądże! – zaprzeczyłam. – Nie miałam wcale na myśli, żeby pan nie właził. Mówię, że jeśli chodzi o zabicie… Raczej nie. Jestem kobietą.
– Bez obaw. Mnie nie tak łatwo zabić – pochwalił się pan Zenobiusz. – Serce jeszcze jak dzwon. Przedwojenne! Choć kolega, sąsiadko, przypłacił takie igraszki zawałem! Dwa lata młodszy ode mnie.
– Ryb nie chcę zabijać – sprecyzowałam. Pan Zenobiusz zająknął się speszony.
– Ach, ryb… – Pokiwał smętnie głową. – Też miałem takiego kolegę, dokładnie mój rocznik. Udławił się ością za Stalina.
– Za Stalina było ciężko – zgodziłam się.
– Za Stalina, Jaruzelskiego, za Leszka Millera… Pokiwałam głową z przekonaniem. Szczelniej owinęłam się płaszczem Wiosna 2001. Uśmiechnęłam się wdzięcznie. Ale pan Zenobiusz zdawał się czekać na moje słowa.
– Za Gomułki też – uzupełniłam.
– O, właśnie, z ust mi to pani wyjęła, sąsiadko. „Za Gomułki puste półki!" – rzucił aforystycznie.
Zgadzaliśmy się w ogólnych opiniach o losach polskich na przestrzeni dziejów, ale w szczegółach rozmowa konsekwentnie się nie kleiła. Tak jest, jak się zaczyna od łóżka.
– Co ze mnie za gospodyni! – wykrzyknęłam dla ratowania dobrosąsiedzkich stosunków. – Niczym pana nie poczęstowałam. Napije się pan czegoś, panie Zenobiuszu?
– Proszę sobie nie robić fatygi. Chyba że małą kawkę.
– Małą kawkę, świetnie! – uradowałam się. – Uwielbiam zaparzać kawkę.
– Za Gomułki nie do zdobycia – westchnął nostalgicznie pan Zenobiusz, ale już nie podjęłam tematu.
– Może sąsiad Mietek panu zabije karpia, sąsiedzie – podpowiedziałam. – Słyszałam, że po pijaku zadusił bulteriera.
– Tak, to bezwzględny człowiek! – zgodził się ze mną pan Zenobiusz. – Będę uważał, dziękuję za ostrzeżenie. Nie dopuszczę go ani do ryby, ani do jamnika.
Zrozumiałam po chwili. Sąsiad nie odwiedził mnie w celu zamordowania Zenka, lecz przeciwnie – jego ocalenia. Przed jamnikiem, który dobierał się do ryby od dwóch dni. Pan Zenobiusz miał ekologiczne plany, żeby ocalić karpia tak samo jak choinkę i po świętach wypuścić żywego do sadzawki. Więc czy-bym nie przechowała Zenka przez Boże Narodzenie? Byliby z żoną zobowiązani. To już jakby rodzina, nawet imię dostał po nich, od Zenobiusz i Elka. Tylko wychodziło Zenelk – Zenek brzmi lepiej. Tyle wigilijnych karpi skonsumowało się w ciągu życia, niechże w końcu człowiek przestanie łaknąć krwi i smażonego. Niech przynajmniej starość ma przyzwoitą. Karp przy okazji też.
Читать дальше