Tysiące larw. Nieżywych.
Był 6 maja 1865 roku.
Dziewięć dni później Hervé Joncour wjechał do Lavilledieu. Jego żona Hélène ujrzała z daleka karetę jadącą zadrzewioną aleją ku willi. Powiedziała sobie, że nie wolno jej płakać i nie wolno uciec.
Zeszła aż do drzwi wejściowych, otworzyła je i zatrzymała się w progu.
Kiedy Hervé Joncour stanął przed nią, uśmiechnęła się. A on, obejmując ją, powiedział cicho
– Proszę cię, zostań ze mną.
Nocą długo nie kładli się spać, siedzieli na trawniku przed domem obok siebie. Hélène opowiadała o Lavilledieu i o wszystkich tych miesiącach oczekiwania, i o ostatnich strasznych dniach.
– Ty nie żyłeś.
Powiedziała.
– I świat nie miał już w sobie nic pięknego.
Na farmach w Lavilledieu ludzie patrzyli na morwy pokryte gęstym listowiem i widzieli własną ruinę. Baldabiou zdobył kilka partii jajeczek, ale larwy ginęły natychmiast po przyjściu na świat. Jedwabny surowiec, jaki udało się uzyskać z tych nielicznych, które wyżyły, wystarczył zaledwie dla dwu z siedmiu okolicznych przędzalni.
– Masz jakiś pomysł? – zapytał Baldabiou.
– Jeden – odparł Hervé Joncour.
Następnego dnia oświadczył, że w ciągu tych letnich miesięcy będzie zakładał przy willi ogród. Wynajął dziesiątki kobiet i mężczyzn z całej okolicy. Wycięto las na wzgórzu, łagodząc zarys zbocza, które teraz miękką linią opadało ku dolinie. Drzewa i żywopłoty wytyczyły na ziemi lekkie, ażurowe labirynty. Kwiaty najróżniejszych gatunków napełniły klomby otwierające się niespodzianie, jak polany, pośrodku brzozowych zagajników. Doprowadzono od rzeki wodę, która popłynęła kaskadami w dół, na zachodni kraniec ogrodu, gdzie utworzyła niewielkie, otoczone łąkami jezioro. Od strony południowej, pośród oliwek i drzew cytrynowych, wzniesiono wielką wolierę z drewna i żelaza; przypominała zawieszony w powietrzu haft.
Prace trwały cztery miesiące. W końcu września ogród był gotowy. Nikt w Lavilledieu nie widział nigdy nic podobnego. Mówiono, że Hervé Joncour wydał na to cały swój kapitał. Mówiono również, że wrócił z Japonii jakiś inny, może chory. Mówiono, że sprzedał jajeczka Włochom i teraz posiada ogromny majątek w złocie, który czeka na niego w paryskich bankach. Mówiono, że gdyby nie jego ogród, ludzie pomarliby tego roku z głodu. Mówiono, że jest oszustem. Mówiono, że jest świętym. Niektórzy mówili: coś mu jest, wygląda, jakby był nieszczęśliwy.
O swojej podróży Hervé Joncour powiedział jedynie, że jajeczka otworzyły się w pewnej miejscowości pod Kolonią i że miejscowość ta nazywa się Eberfeld.
W cztery miesiące i trzynaście dni po jego powrocie Baldabiou usiadł przed nim na brzegu jeziora, na zachodnim krańcu ogrodu, i powiedział
– Wcześniej czy później komuś przecież będziesz musiał wyznać prawdę.
Powiedział to cicho, z wysiłkiem, bo nigdy nie wierzył, że prawda może się na coś przydać.
Hervé Joncour podniósł wzrok na ogród.
Była jesień i wszystko wokół tonęło w zwodniczym świetle.
– Kiedy po raz pierwszy ujrzałem Hara Keia, ubrany był w ciemną tunikę, siedział ze skrzyżowanymi nogami, nieruchomo, w rogu pokoju. Przy nim, z głową opartą na jego kolanach, leżała kobieta. Jej oczy nie miały wykroju orientalnego, a jej twarz była twarzą małej dziewczynki.
Baldabiou słuchał w milczeniu, aż do końca, aż do pociągu w Eberfeld. Nie myślał o niczym. Słuchał.
Było mu dziwnie przykro, gdy Hervé Joncour powiedział w końcu cicho
– Nawet nigdy nie słyszałem jej głosu.
A po chwili:
– To dziwne cierpienie.
Cicho.
– Umierać z tęsknoty za czymś, czego nigdy nie przeżyjesz.
Wrócili przez ogród, idąc obok siebie. Jedyne, co Baldabiou powiedział, to
– Ale dlaczego, u diabła, jest tak cholernie zimno?
Powiedział to po dłuższej chwili.
Na początku nowego roku – 1866 – Japonia wyraziła zgodę na legalny eksport jajeczek jedwabników.
W następnym dziesięcioleciu sama Francja miała dokonać importu japońskich jajeczek za dziesięć milionów franków.
W 1869 roku, po otwarciu Kanału Sueskiego, dotarcie do Japonii miało zresztą zajmować nie więcej jak dwadzieścia dni. A powrót niecałe dwadzieścia.
W 1884 roku pewien Francuz nazwiskiem Chardonnet uzyskał patent na sztuczny jedwab.
Sześć miesięcy po powrocie do Lavilledieu Hervé Joncour otrzymał pocztą kopertę w kolorze musztardy. Po otwarciu znalazł w niej siedem kartek pokrytych gęstym geometrycznym pismem: czarny atrament: japońskie ideogramy. Poza nazwiskiem i adresem na kopercie nie było ani jednego słowa pisanego alfabetem zachodnim. Sądząc ze znaczków, list musiał być nadany w Ostendzie.
Hervé Joncour przerzucił kartki, a potem długo się im przypatrywał. Wyglądały jak zestawiony z pedantycznym szaleństwem katalog śladów ptasich nóżek. Zdumiewająca była myśl, że to jednak znaki słowne: popiół spalonego głosu.
Przez wiele dni Hervé Joncour nosił złożony we czworo list przy sobie, w kieszeni. Jeśli zmieniał ubranie, przekładał go do nowej marynarki. Nigdy go nie rozłożył, by na niego popatrzeć. Czasami, rozmawiając z dzierżawcą czy siedząc na werandzie w oczekiwaniu na kolację, obracał go w palcach. Pewnego wieczoru obejrzał go pod światło przy lampie w swoim gabinecie. Prześwitujące przez papier ślady maleńkich ptaszków przemawiały niewyraźnym głosem. Czy mówiły coś zupełnie nieistotnego, czy też coś, co mogło wstrząsnąć całym życiem: nie sposób było odgadnąć i to się Hervé Joncourowi podobało. Usłyszał kroki Hélène. Położył list na stole. Ona zbliżyła się i jak co wieczór, przed odejściem do swego pokoju, chciała go pocałować. Kiedy pochyliła się nad nim, koszula nocna rozchyliła się nieznacznie z przodu. Hervé Joncour zobaczył, że nie ma nic pod spodem i że jej piersi są drobne i białe jak piersi dziewczynki.
Przez cztery dni prowadził życie jak zawsze i nic w regularnym rytmie jego dni nie uległo zmianie. Piątego dnia rano włożył elegancki szary garnitur i pojechał do Nîmes. Powiedział, że wróci przed wieczorem.
Na ulicy Moscat pod numerem 12 wszystko było jak przed trzema laty. Zabawa jeszcze się nie skończyła. Wszystkie dziewczęta były młode i były Francuzkami. Pianista grał niegłośno motywy w stylu rosyjskim. Może była to kwestia starości, a może jakiejś skrytej udręki, ale na zakończenie każdego kawałka nie przeczesywał już prawą ręką włosów i nie szeptał cicho
– Voilà.
Siedział w milczeniu, przypatrując się z zakłopotaniem swoim dłoniom.
Madame Blanche przyjęła go bez słowa. Włosy czarne, lśniące, twarz orientalna, bez skazy. Na palcach, jak pierścionki, małe niebieskie kwiatki. Suknia długa, biała. Prawie przezroczysta. Bose stopy.
Hervé Joncour usiadł naprzeciw niej. Wyciągnął z kieszeni list.
– Czy pani mnie pamięta?
Madame Blanche skłoniła o milimetr głowę.
– Znowu potrzebuję pani pomocy.
Podał jej list. Nie miała najmniejszego powodu, by to uczynić, ale wzięła go i otworzyła. Obejrzała siedem kartek, jedną po drugiej, po czym podniosła wzrok na Hervé Joncoura.
– Ja nie lubię tego języka, monsieur. Chcę o nim zapomnieć i chcę zapomnieć o tamtej ziemi i o moim tamtejszym życiu, i o wszystkim.
Читать дальше