Alessandro Baricco
Jedwab
Przełożyła Halina Kralowa
Tytuł oryginału: Seta
To nie jest powieść. Ani nawet opowiadanie. To pewna historia. Zaczyna się od mężczyzny, który przemierza świat, a kończy jeziorem w wietrzny dzień. Mężczyzna nazywa się Hervé Joncour. Jak się nazywa jezioro, nie wiadomo.
Można by powiedzieć, że jest to historia miłosna. Ale gdyby tylko o to chodziło, nie warto byłoby opowiadać. Są tu pragnienia i cierpienia, które znasz dobrze, ale nie znajdujesz słowa zdolnego je wyrazić. W każdym razie nie jest to słowo miłość. (To znana sprawa. Kiedy nie potrafisz wyrazić czegoś jednym słowem, posługujesz się całą historią. Tak się to robi. Od wieków).
Każda historia ma swoją muzykę. Ta ma muzykę białą. Trzeba to koniecznie powiedzieć, bo biała muzyka jest muzyką dziwną, czasami cię zaskakuje: gra się ją cicho i tańczy powoli. Jeśli jest dobrze grana, masz wrażenie, że słyszysz muzykę ciszy, a znakomici tancerze wydają ci się nieruchomi. Biała muzyka jest czymś diabelnie trudnym.
To właściwie wszystko. Należałoby może wyjaśnić, że jest to historia dziewiętnastowieczna: aby nikt nic spodziewał się samolotów, pralek i psychoanalityków. Nie ma ich tutaj.
Może innym razem.
Alessandro Baricco
Chociaż ojciec wymarzył sobie dla niego błyskotliwą karierę wojskową, Hervé Joncour zarabiał na życie, uprawiając zawód niezwykły, któremu nieobcy był, jak na ironię, pewien rys tak wdzięczny, że określić by go można w pewnym sensie jako wręcz kobiecy.
By zarobić na życie, Hervé Joncour kupował i sprzedawał jedwabniki.
Był rok 1861. Flaubert pisał Salammbô, światło elektryczne było dopiero hipotezą, a Abraham Lincoln, po drugiej stronie oceanu, prowadził wojnę, której końca nie miał nigdy zobaczyć.
Hervé Joncour miał 32 lata.
Kupował i sprzedawał.
Jedwabniki.
Ściśle mówiąc, Hervé Joncour kupował i sprzedawał jedwabniki, gdy były one jeszcze maleńkimi jajeczkami w kolorze żółtym i szarym, nieruchomymi i pozornie martwymi. Na jednej dłoni mieściło się ich tysiące.
„To właśnie znaczy mieć w ręku fortunę”.
W pierwszych dniach maja jajeczka pękały i wychodziły z nich larwy, które po trzydziestu dniach szaleńczego żerowania na liściach morwy zamykały się znowu w kokonie, a w dwa tygodnie później opuszczały go ostatecznie, zostawiając majątek równy tysiącu metrom surowej nici jedwabnej i ładnej sumce franków francuskich: zakładając, że wszystko odbyło się należycie i, jak w przypadku Hervé Joncoura, gdzieś na południu Francji.
Miasteczko, w którym mieszkał Hervé Joncour, nazywało się Lavilledieu.
Jego żona – Hélène.
Nie mieli dzieci.
Dla uniknięcia szkód związanych z epidemiami, jakie coraz częściej nawiedzały hodowle europejskie, Hervé Joncour wyprawiał się po jajeczka na drugi brzeg Morza Śródziemnego, do Syrii i Egiptu. W tym tkwił łączący się z jego pracą element czystej przygody. Wyruszał co roku, na początku stycznia. Przemierzał tysiąc sześćset mil morza i osiemset kilometrów lądu. Wybierał jajeczka, uzgadniał cenę, kupował. Po czym odwracał się, przemierzał osiemset kilometrów lądu i tysiąc sześćset mil morza i wracał do Lavilledieu, na ogół w pierwszą niedzielę kwietnia, na ogół w samą porę, by zdążyć na sumę.
Pracował jeszcze przez dwa tygodnie, by popakować i sprzedać jajeczka.
Przez resztę roku odpoczywał.
– Jaka jest Afryka? – pytano go.
– Męcząca.
Miał duży dom tuż za miastem i małe laboratorium w centrum, dokładnie naprzeciwko opuszczonego domu Jeana Berbecka.
Jean Berbeck postanowił któregoś dnia, że przestanie mówić. I dotrzymał obietnicy. Żona i dwie córki opuściły go. A on umarł. Jego domu nikt nie chciał, pozostał więc pusty.
Kupując i sprzedając jedwabniki, Hervé Joncour zarabiał co rok wystarczająco dużo, by zapewnić sobie i żonie te wygody, które na prowincji uważane są za luksusy. Korzystał z umiarem ze swego majątku i niepozbawiona podstaw perspektywa, że stanie się kiedyś człowiekiem naprawdę bogatym, była mu najzupełniej obojętna. Należał zresztą do tych ludzi, którzy, uznając za niewłaściwą wszelką chęć przeżywania własnego życia, lubią mu po prostu asystować.
Widać patrzą oni na swój los w taki sposób, w jaki większość ludzi patrzy na deszczowy dzień.
Gdyby ktoś go o to zapytał, Hervé Joncour odpowiedziałby, że jego życie zawsze toczyć się będzie w taki sposób. Na początku lat sześćdziesiątych jednak epidemia pebryny, która uczyniła niezdatnymi do użytku jajeczka z hodowli europejskich, przeniosła się również za morze, do Afryki, a zdaniem niektórych nawet do Indii. W 1861 roku Hervé Joncour wrócił ze swojej zwykłej podróży z zapasem jajeczek, które po dwóch miesiącach okazały się prawie w całości zarażone. Dla Lavilledieu, jak i dla wielu innych miast, ciągnących wielkie zyski z produkcji jedwabiu, rok ten zdawał się oznaczać początek końca. Nauka nie była w stanie zrozumieć przyczyn epidemii. I cały świat, po najdalsze regiony, zdawał się więźniem tego niepojętego złego czaru.
– Prawie cały świat – powiedział cicho Baldabiou. – Prawie – dolewając na dwa palce wody do swojego pernoda.
Baldabiou to człowiek, który przed dwudziestu laty wszedł do miasteczka, skierował się prosto do biura burmistrza, niezapowiedziany wkroczył do gabinetu, położył na biurku szal z jedwabiu w kolorach nieba o zachodzie i zapytał
– Wie pan, co to jest?
– Coś dla kobiet.
– Myli się pan. Coś dla mężczyzn: pieniądze.
Burmistrz kazał go wyrzucić. Baldabiou w dole rzeki wybudował przędzalnię, pod osłoną lasu wielką szopę do hodowania jedwabników, a przy skrzyżowaniu z drogą do Vivier kościółek pod wezwaniem świętej Agnieszki. Zatrudnił prawie trzydziestu robotników, sprowadził z Włoch tajemniczą drewnianą maszynę, składającą się z samych kół i trybów i przez siedem miesięcy nie odezwał się więcej. Potem wrócił do burmistrza i położył na biurku trzydzieści tysięcy franków w starannie posegregowanych banknotach o dużych nominałach.
– Wie pan, co to jest?
– Pieniądze.
– Myli się pan. To dowód, że jest pan głupcem.
Po czym zebrał je, wsunął do torby i ruszył ku wyjściu.
Burmistrz zatrzymał go.
– Co, u diabła, powinienem zrobić?
– Nic: będzie pan burmistrzem bogatego miasta.
W pięć lat później Lavilledieu miało siedem przędzalni i stało się jednym z głównych ośrodków europejskich hodowli jedwabników i produkcji jedwabiu. Nie wszystko to należało do Baldabiou. Inni znaczący obywatele i właściciele ziemscy rzucili się jego śladem w tę ciekawą przygodę przemysłową. Baldabiou bez żadnych ceregieli odkrywał przed każdym tajniki zawodu. Bawiło go to o wiele bardziej niż robienie pieniędzy. Uczyć. Znać sekrety, które można przekazać innym. Taki to już był człowiek.
Baldabiou był także człowiekiem, który przed ośmiu laty odmienił życie Hervé Joncoura. Były to czasy, gdy pierwsze epidemie zaczęły niszczyć produkowane w Europie jajeczka jedwabników. Nie tracąc zimnej krwi, Baldabiou przemyślał sytuację i doszedł do wniosku, że problemu nie trzeba rozwiązywać: trzeba go obejść. Miał pomysł, brakowało mu tylko odpowiedniego człowieka. Zdał sobie sprawę, że go znalazł, gdy ujrzał Hervé Joncoura przechodzącego przed kawiarnią Verduna, w eleganckim mundurze podporucznika piechoty, dumnym krokiem wojskowego na urlopie. Miał wówczas 24 lata. Baldabiou zaprosił go do domu, rozłożył przed nim atlas pełen egzotycznych nazw i powiedział
Читать дальше