20 października 1944 w Gwatemali wybuchła rewolucja. Na czele tłumu, który ruszył pod pałac prezydenta, szedł trzydziestoletni kapitan, syn szwajcarskiego farmaceuty, jasny blondyn w tym kraju Indian i Metysów – Jacobo Arbenz Guzman. Ambasada USA nie stawiała rebeliantom przeszkód. W tym czasie Amerykanie zajęci byli Europą, nikt nie myślał o Gwatemali. Generał Ubico uciekł i władzę objęła grupa oficerów średnich rang.
Młodzi oficerowie nie myśleli zmieniać ustroju, chcieli tylko uzdrowić sytuację. Jest to różnica, jak wiemy, istotna. Ale w warunkach Gwatemali to była rewolucja.
Junta oficerska zorganizowała wybory. Prezydentem republiki został profesor uniwersytetu, emigrant polityczny za rządów Ubico – Arevalo Bermejo. Reformy, które przeprowadzał Arevalo, mogą wydawać się nikłe, ale w tym kraju każda z reform profesora była przełomem. Na przykład Arevalo, pedagog z zawodu i z zamiłowania, autor książki pt. „Pedagogika osobowości”, zaczął budować szkoły. Liberalna część oligarchii traktowała ten wybryk jako jeden z fiołów profesora, ale liberałowie byli w mniejszości. Sztywna większość wypowiedziała prezydentowi wojnę. W oczach elity gwatemalskiej budowanie szkół jest do dziś przestępstwem. Pamiętamy, co powiedział minister: – Dokąd byśmy zaszli, mój panie, itd.
W 1947 roku z inicjatywy Arevalo parlament uchwalił Kodeks Pracy. Kodeks ustanawiał podwyżkę zarobków minimalnych z 5 do 80 centów dziennie. W Gwatemali zarobki minimalne otrzymuje 60 procent ogółu zatrudnionych. Miejscowa reakcja uznała kodeks Areva-lo za coś w rodzaju „Manifestu Komunistycznego” i zaczęła atak nie na żarty. Kiedy po sześciu latach sprawowania władzy profesor Arevalo przekazywał prezydenturę swojemu następcy, ujawnił w okolicznościowym przemówieniu, że musiał zlikwidować 33 spiski United Fruit i miejscowej oligarchii, zmierzające do zbrojnego obalenia rządu.
Tymczasem w Waszyngtonie – ponieważ w Europie był już spokój i sprawnie funkcjonował plan Marshalla – ktoś zauważył, że w Gwatemali mają rząd demokratyczny.
Nieprzyjemna to była wiadomość.
Niestety, żadna ze skromnych reform Arevala nie dała się podciągnąć pod formułę agresji komunistycznej. Dzięki temu Arevalo ocalał.
Na razie postanowiono przyglądać się Gwatemali. Nie był to dobry znak. Historia uczy, że jeśli Waszyngton zacznie się komuś przyglądać, podejrzany musi popaść w nieszczęście. Wiadomo, czym się skończyło, kiedy ambasador USA w Brazylii Lincoln Gordon przyjrzał się prezydentowi Goulartowi. Wiadomo, czym się skończyło, kiedy prezydent Johnson przyjrzał się Dominikanie.
Tym razem – jest rok 1951 – Waszyngton zaczyna przyglądać się pułkownikowi Jacobo Arbenz. Arbenz jest od marca prezydentem republiki. Ma 36 lat. Ma dużo dobrej woli. Prostego umysłu, raczej praktyk niż teoretyk, Arbenz był jednak Albertem Einsteinem w porównaniu z wszystkimi, którzy rządzili Gwatemalą do roku 1944, i wszystkimi, którzy rządzą po nim. Pułkownik Arbenz jest jedną z tragicznych postaci w polityce latynoamerykańskiej. Jego tragedia polegała na myśleniu prostolinijnym i na mówieniu prawd oczywistych. Takie myślenie i takie mówienie są w Ameryce Łacińskiej niedopuszczalne.
Jeżeli United Fruit – rozumował Arbenz – wywozi z Gwatemali 66 milionów dolarów zysku rocznie (1950 rok) w sytuacji, kiedy 75 procent ludności naszego kraju chodzi boso, niech United Fruit płaci nam milion dolarów podatku, a my w ciągu 2 lat damy buty wszystkim dzieciom na wsi. Inny przykład: jeżeli United Fruit – rozumował Arbenz – uprawia tylko 8 procent swoich gruntów, a reszta leży odłogiem, w sytuacji, kiedy półtora miliona chłopów Gwatemali nie ma ziemi, niech United Fruit odda część tych odłogów, a my je rozdzielimy wśród bezrolnych.
Prezydent podzielił się tymi uwagami to z tym, to z owym i na biurku ambasadora USA pojawiło się kilka donosów. Wkrótce potem w Departamencie Stanu zaczęto już mówić o sprawie Arbenza i Gwatemali wstrzymano wszelkie pożyczki.
Gwatemalczycy wspominają trzy lata rządów Arbenza jako jedyny okres, w którym czuli, że żyją normalnie. Można było głośno rozmawiać. Można było upomnieć się o swoje prawa, chłopi mogli organizować się w związki. Mówiło się o projektach budowy tanich mieszkań. O zniesieniu obowiązku pracy przymusowej. W połowie roku 1952 rząd Arbenza ogłosił dekret o reformie rolnej. Jest to dokument powściągliwy, umiarkowany. Mówi on, że celem reformy jest stworzenie „kapitalistycznej gospodarki rolnej”. Ale dekret zawierał dwa postanowienia, które ściągnęły na Gwatemalę zbrojną interwencję USA:
1 – znosił niewolnictwo i pańszczyznę („znosi się wszelkie formy pańszczyzny i niewolnictwa, a także zakazuje się właścicielom ziemskim wzajemnego wypożyczania sobie chłopów…”);
2 – wprowadzał prawo konfiskaty odłogów (ale tylko odłogów) i to za wykupem. Plantacje i inne ziemie uprawne nie podlegały reformie.
Dekret nie zmierzał do likwidacji wielkich majątków. Reforma miała tylko wprowadzić odrobinę rozsądku i racjonalności: według danych spisu rolnego za rok 1950 – 71,5 procenta ziem obszarniczych leżało zawsze odłogiem, United Fruit miała 92 procent odłogów stałych. Jednocześnie w tym samym roku 57 procent chłopów nie miało w ogóle ziemi, a reszta miała jej tyle, że – jak pisze Eduardo Galeano – „ledwie starczało miejsca na wykopanie grobu”. Głód dziesiątkował wieś gwatemalską: 67 procent ludzi nie dożywało 20 lat.
Może Waszyngton jakoś by ścierpiał, gdyby reforma oskubała tylko lokalnych wielmożów.
Ale jesienią 1953 roku Arbenz skonfiskował blisko połowę odłogów United Fruit – 83 tysiące hektarów.
Skandal polegał na tym, że Arbenz próbował stworzyć niedopuszczalny precedens: próbował naruszyć terytorium monopolu USA. W mentalności Departamentu Stanu teren należący do prywatnej spółki USA, choćby leżał na końcu świata, jest traktowany jako przedłużenie obszaru Stanów Zjednoczonych. Dotknąć takiej ziemi to jakby naruszyć świętość granic państwa amerykańskiego. Kto nie zna tej mentalności, nie rozumie ogromu problemów, jakie piętrzą się przed każdym śmiałkiem, który odważy l się – w granicach własnego państwa – urwać monopolowi USA pół hektara jałowego piachu. Jaki się wtedy podnosi krzyk!
Naruszając granice United Fruit (to jest w opinii ekspertów waszyngtońskich: granice USA), pułkownik Arbenz wydał na siebie wyrok. W dodatku w tym czasie, kiedy z rozkazu pułkownika pługi orały miedzę imperium bananowego, Departament Stanu objął stary adwokat, a teraz wspólnik United Fruit – John Foster Dulles. Dulles rzucił się w wir awantury gwatemalskiej jak ryba w wodę. Do spółki z bratem, szefem CIA, Allanem Dullesem, zabrał się energicznie do pracy.
17 czerwca 1954 roku zaczęła się inwazja na Gwatemalę. Na czele inwazji stał zdrajca, który mając już wyrok śmierci zbiegł przed czterema laty z więzienia – pułkownik Castillo Armas. Amerykanie dali mu 6 milionów dolarów, żeby stworzył sobie armię. Dali mu samoloty i pilotów, broń i radiostację. Za 6 milionów dolarów Armas kupił 600 ludzi. Łatwo obliczyć, że płacił dobrze. Zebrał szumowinę z całego świata. Miał więźniów z Kolumbii, handlarzy narkotyków z Portoryko, handlarzy niewolników z Brazylii, barmana z burdelu w Tegucigalpie. Kolumna Armasa ruszyła z terytorium Hondurasu, a bracia Allan i John Fosterowie siedzieli w Waszyngtonie przy telefonach, czekając na meldunki.
Przed 116 laty ruszyła na stolicę Gwatemali uzbrojona w stare muszkiety kolumna grabarzy Rafaela Carrery. Na czele wyprawy trzech zakonników niosło drewniane krzyże, żeby chronić grabarzy przed szalejącą epidemią cholery. Grabarze zwalczali cholerę i śpiewając nabożne pieśni, a także rabując, co się dało po drodze, szli, żeby wygnać sprawcę zarazy – liberała Mariano Galveza.
Читать дальше