Należało też przywiązać tratwę do szalupy drugą liną, na wypadek, gdyby pierwsza pękła albo się odwiązała.
Musiałem udoskonalić tratwę. Na razie, owszem, była żeglowna, ale nie za bardzo nadawała się do tego, żeby się na niej zainstalować. Pomyślałem, że trzeba ją przystosować do tymczasowego zamieszkania, zanim urządzę się jakoś na stałe w szalupie. Musiałem na przykład zrobić coś, żeby bez przerwy nie moknąć, bo skórę miałem całą pomarszczoną i opuchniętą od słonej wody. Tak dalej być nie mogło. Poza tym musiałem wymyślić sposób na zmagazynowanie na tratwie sprzętu i różnych innych rzeczy.
Przede wszystkim jednak należało wyzbyć się nadziei, że uratuje mnie jakiś statek. Nie mogłem liczyć na pomoc z zewnątrz. Wola przetrwania musiała zrodzić się we mnie. Jak wynikało z moich dotychczasowych doświadczeń, największym błędem rozbitka jest pokładanie zbyt wielkiej nadziei w pomocy z zewnątrz. I bezczynność. Sztuka przetrwania opiera się w dużym stopniu na tym, co mamy w zasięgu ręki i możemy wykorzystać od razu. Wypatrywać bezczynnie pomocy z płonną nadzieją to przegrać własne życie, zmarnować je na mrzonkach.
Było zatem wiele do zrobienia.
Powiodłem wzrokiem po pustym horyzoncie. Otaczał mnie taki bezmiar wody! A ja byłem taki samotny. Dosłownie sam jak palec.
Gorące łzy popłynęły mi z oczu. Ukryłem twarz w zaplecionych ramionach i załkałem. Moja sytuacja była absolutnie beznadziejna.
Samotny czy nie, zagubiony czy nie, odczuwałem pragnienie i głód. Pociągnąłem za linę. Napięła się lekko. Gdy tylko poluźniłem chwyt, wyśliznęła mi się z dłoni i odległość między szalupą a tratwą raptownie się zwiększyła. A zatem szalupa dryfowała szybciej niż tratwa i ciągnęła ją za sobą. Odnotowałem ten fakt, nie zastanawiając się nad nim. Moje myśli skoncentrowane były na poczynaniach Richarda Parkera.
Wyglądało na to, że siedzi pod plandeką.
Schwyciłem linę i ciągnąłem tak długo, aż dobiłem do dziobu. Zacisnąłem palce na krawędzi burty. Kiedy przykucnąłem, szykując się do szybkiego wypadu do szalupy, do schowka, rzuciłem okiem na fale i zauważyłem pewne zjawisko. Stwierdziłem mianowicie, że gdy tratwa jest w pobliżu szalupy, ta zmienia kierunek. Teraz nie ustawiała się już do fali prostopadle, ale bokiem, i zaczynało się kołysanie, które działało tak fatalnie na mój żołądek. Szybko odkryłem, jaki jest powód tej zmiany: tratwa puszczona luzem zachowywała się jak dryfkotwa, hamulec, który ciągnął szalupę i odwracał ją dziobem do fali. Trzeba bowiem wiedzieć, że fale i wiatr o stałym kierunku są zwykle w stosunku do siebie prostopadłe, a zatem łódź popychana wiatrem, ale jednocześnie powstrzymywana przez dryfkotwę, będzie się obracać tak długo, aż opór wobec wiatru stanie się minimalny – to znaczy do chwili, gdy ustawi się na jego linii, prostopadle do fal, i zacznie kołysać się wzdłuż osi, co jest znacznie przyjemniejsze niż kołysanie na boki. Kiedy tratwa znajdowała się tuż przy szalupie, efekt hamulca znikał i nie działała żadna siła, która ustawiałaby łódź dziobem do wiatru. Wtedy odwracała się burtą do fali i zaczynała się nieprzyjemna huśtawka.
To, co może się wam wydawać drobiazgiem, ocaliło mi życie, choć sprawiło wielką przykrość Richardowi Parkerowi.
Jak gdyby na potwierdzenie swoich najnowszych przemyśleń usłyszałem jego pomruk. Byl to pomruk posępny, jakby z zielonkawym odcieniem, i miał w tonie coś mdlącego. Może tygrys radził sobie nieźle z pływaniem, ale żeglarz był z niego żaden.
Ja miałem jeszcze szansę.
Żebym nie wyobrażał sobie zbyt wiele i uświadomił sobie, na co się porywam, sądząc, że mogę manipulować tygrysem, otrzymałem w tej samej chwili dyskretne, ale złowrogie ostrzeżenie. Richard Parker miał najwyraźniej taki ładunek energii życiowej, tak silną charyzmę swojej żywotności, że dla wszelkich innych form życia okazało się to nieznośne. Już miałem wdrapać się na dziób, kiedy usłyszałem ciche, turkoczące brzęczenie i zobaczyłem, że coś ląduje w wodzie tuż obok mnie.
Był to karaluch. Utrzymywał się jeszcze przez chwilę na powierzchni, zanim morska toń pochłonęła go żarłocznie. Po chwili wylądował w wodzie następny. W ciągu minuty wpadło ich do wody po obu stronach dzioba około dziesięciu. Wszystkie zostały pożarte przez ryby.
Ostatnie obce formy życia opuszczały pokład.
Ostrożnie podniosłem wzrok i zajrzałem do łodzi. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłem, był jeszcze jeden wielki karaluch leżący na zmarszczce brezentu, prawdopodobnie patriarcha całego klanu. Dziwnie zafascynowany, obserwowałem go przez dłuższy czas. Kiedy zdecydował, że przyszła pora, rozłożył skrzydła, wzbił się z cichą wibracją w powietrze, zawisł na moment nad szalupą, jakby chciał się upewnić, czy żaden z jego braci nie został w łodzi, po czym runął pionowo do wody, na spotkanie śmierci.
Teraz zostało nas dwóch. W ciągu pięciu dni cała populacja orangutanów, zebr, hien, szczurów, much i karaluchów została całkowicie wyeliminowana. Jeśli nie liczyć bakterii i robaków, które mogły jeszcze egzystować w szczątkach zwierząt, nie było w szalupie żadnych istot żywych oprócz mnie i Richarda Parkera.
Nie była to refleksja pocieszająca.
Podciągnąłem się i zdyszany podniosłem wieko schowka. Z rozmysłem nie zaglądałem pod plandekę, obawiając się, że moje spojrzenie niczym krzyk przyciągnie uwagę Richarda Parkera. Dopiero kiedy wieko oparło się o brezent, odważyłem się wyobrazić sobie, co jest po drugiej stronie pokrywy.
Uderzyła mnie w nozdrza odurzająca woń moczu, ostra, taka, jaką czuć w każdej klatce drapieżnika w zoo. Tygrysy mają silnie rozwinięty instynkt terytorialny i właśnie moczem znaczą granice swych terytoriów. Ów odór był dla mnie dobrą nowiną: docierał wyłącznie spod plandeki, co najwyraźniej oznaczało, że terytorium Richarda Parkera ogranicza się do dna łodzi. Było to wielce obiecujące. Gdyby udało mi się zawładnąć powierzchnią plandeki, wszystko mogłoby się między nami jakoś ułożyć.
Wstrzymując oddech, schyliłem się i przekrzywiłem głowę, żeby zajrzeć z boku za wieko schowka. Na dnie łodzi chlupotała głęboka na jakieś cztery cale kałuża deszczówki – prywatna sadzawka Richarda Parkera ze słodką wodą. Tygrys robił dokładnie to, co ja robiłbym na jego miejscu: zażywał przyjemnego chłodu w cieniu plandeki. Tymczasem upał się nasilał. Richard Parker leżał płasko na dnie, tyłem do mnie, z wyciągniętymi w moją stronę i szeroko rozłożonymi tylnymi nogami, z poduszkami na wierzchu. Wyglądał w tej pozycji dosyć głupio, ale na pewno była bardzo wygodna.
Wróciłem do spraw związanych z koniecznością przeżycia. Otworzyłem jeden karton z sucharami i zjadłem przysługującą mi według przepisów porcję, czyli około jednej trzeciej paczki. Zdumiewające, jak niewielka ilość pożywienia wystarczyła, żebym poczuł się syty. Zamierzałem właśnie napić się wody z deszczołapu i już oparłem foliowy worek na ramieniu, kiedy mój wzrok napotkał zestaw różnej wielkości naczyń do picia. Jeśli nie mogłem zanurzyć się cały w kałuży, to może przynajmniej mógłbym z niej zaczerpnąć łyk wody? Moje własne zapasy nie były przecież niewyczerpane. Złapałem jedno z naczyń, nachyliłem się. Opuściłem wieko tyle, ile było to konieczne, i drżącą ręką zanurzyłem kubek w sadzawce Richarda Parkera, cztery stopy od jego tylnych łap. Odwrócone do góry poduszki ze sterczącymi spomiędzy nich mokrymi kępkami futra wyglądały jak małe, okolone wodorostami bezludne wyspy.
Читать дальше